niedziela, 29 listopada 2015

Wawel Barettini, gorzka z nutą pomarańczy

Takie oto ciekawości można znaleźć grzebiąc po domowych kredensach. Wawel Barettini, czekolada zdecydowanie przyciągająca opakowaniem i formą ala Schogetten, jednak nie na tyle, żebym sama ją kupiła. Ale skoro leży i się marnuje, a co gorsza - przeterminowuje, to czemu miałabym nie spróbować?


Uszczuplona o dwa rządki "tabliczka" dała mi niesamowicie dużo frajdy podczas robienie zdjęć. Kostki mają kształt rombów (<3), można je układać w fikuśne kształty, zwierzątka, budowle.. Ja tyle inwencji twórczej oczywiście nie mam, więc ułożyłam coś takiego:

(piękne, prawda?)

Kosteczki są idealnie gładziutkie, nic się od nich nie ukruszyło. Co ciekawe (i dla mnie - naprawdę fajne), po przegryzieniu środek jest równie jednolity. Albo inaczej: sama czekolada jest jednolita, bowiem 'na jaw' wychodzą też pomarańczowe cząstki. Są.. białe (?) i wyglądają jak pleśń. Tym prędzej więc wzięłam kostkę do ust, zanim ta myśl na dobre wbiła mi się do głowy.

Jako, że jest to czekolada gorzka (na tym etapie nie patrzyłam jeszcze w skład), nie oczekiwałam, że będzie się z łatwością topić, więc długo i cierpliwie trzymałam ją na języku. Ale niczym kawałek plastiku, lub, co gorsza - czekoladowy lizak, Barettini absolutnie nie chciała się rozpuszczać.
W ruch poszły siekacze. Co na to czekolada?
Na początku - kwaśnawa, a zaraz potem przyjemnie (!) gorzkawo-kakaowa. Niestety, trwało to przysłowiową chwilę, bo potem smak tracił na mocy, odsłaniając jednocześnie makamenty. Po pierwsze - pomimo ciekawej, gorzkawej nuty, (w moim odczuciu - bardziej kawowej niż kakaowej), obecny obok kwasek nie był bynajmniej charakterystyczny dla wspaniałych ziaren kakaowca. To był ordynarny, kuchenny kwach; na szczęście niezbyt mocny, więc nie zdołał mnie obrzydzić. Poza tym, ta kawowość, (choć przyjemna) była mimo wszystko dość banalna. Ten smak był płaski, inaczej tego określić nie umiem.


I tak może sama czekolada byłaby całkiem całkiem, ale skryte w jej środku drobinki zupełnie mnie nie przekonały. Obiecano w nich pomarańczę, ja po wymuskaniu i rozgryzieniu paru poczułam tylko wcześniej wspomnianą kwaśność. Przy bezpośrednim kontakcie była ona także trochę cukierkowa, jak Zozole czy coś w tym stylu. A że tych okruszków było dość dużo, po zgryzieniu ostatniego kawałka w ustach został mi kwasek. Bliżej nieokreślony i chemiczny.

Porównując tą czekoladę do np. polewy z Mocno orzechowego wypada ona, mimo wszystko, o wiele smaczniej. Jest jednak dość nudna, a do tego ma za mało kakao, żeby nazywać się gorzką (49%). Taka do zjedzenia i zapomnienia.
Ocena: 6/10
Cena: who knows



środa, 25 listopada 2015

Dolfin, mleczna z morelami z Maroka

Przygody z Delfinem Dolfinem ciąg dalszy, tym razem dzięki łaskawości Almy i działu z przecenami. Co ciekawe, tego smaku nigdy nie widziałam 'normalnie' na półce, więc tym bardziej mnie ucieszyło to znalezisko.
Btw. dopiero od koleżanki dowiedziałam się, że czekolady D. są produkowane w Belgii, a że opakowanie nie biło po oczach słowem "belgijska", nie pomyślałam nawet, żeby to sprawdzić. Znacie jakieś inne, "ukryte" czekolady z tego kraju?
~ ~ ~


Opakowanie ponownie jest śliczne, choć nie ma tak ujmującej formy jak 70-cio gramowa poprzedniczka. Mimo to uważam je za jedno z najładniejszych w mojej kolekcji i sądzę, że inne firmy powinny się od Dolfina uczyć.


W środku kryje się mała tafelka podzieloną na 4 kosteczko-paseczki.
Pomimo zatkanego nosa z miejsca poczułam intensywny aromat moreli; na pewno nie pomyliłabym ich z żadnym innym owocem. I szczerze? Nie sądziłam że ten zapach będzie tak upajający! Mam wrażenie, że same morele tak pięknie nie pachną, mimo to nie było w tym nic sztucznego.

Czekolada przełamała się z lekkim trzaskiem. Bardzo miły dźwięk, warunkowany aż 38% kakao w składzie. Ach, żeby wszystkie mleczne czekolady takie były!


Tabliczka, jak już mówiłam była dość twarda i rozpuszczała się powoli nie zalepiając przy tym ust. Była.. Dokładnie taka o jaką mi chodziło! Wyraziście czekoladowa i mleczna, a jednocześnie mocno morelowa. Owoce nie były tu dodatkiem, one jakby zostały złączone z samą czekoladą w spójną całość, przy czym żaden ze składników nie wysuwał się na przód.

Sama czekolada nie należała do zbytnio słodkich, myślę, że nie zasłodziła by nikogo poza oddanymi wielbicielami gorzkich tabliczek. Przyczyniał się do tego fakt, że w środku kryły się drobne, morelowe cząstki. Były twarde, wyraźnie kwaśne i takie naturalne w smaku. Czy z Maroka - nie wiem, nie znam się, ale co z tego, pyszne były.

Chciałabym, żeby degustacje takich czekolad mogły trwać w nieskończoność. To była czysta przyjemność, której nie mam absolutnie nic do zarzucenia. Może nie zachwyciła mnie tak jak korzenna, ale za to utwierdziła w przekonaniu, że tej niepozornej firmie należy się więcej uwagi.
Ocena: 9,5/10
Cena: 2,99zł (promocja)


poniedziałek, 23 listopada 2015

Hershey's, Cookies'n'Creme

"Bo czasami mogę sobie pozwolić na szczyptę ekstrawagancji" (powiedziane po raz setny)
6,50zł to nie jakaś monstrualna cena jak na czekoladę, ale wiedząc, że ma ona zaledwie 43g i jej składniki pozostawiają wiele do życzenia.. Wtedy to już sporo. Ale co zrobić, gdy zobaczyłam ją przez witrynę Kuchni Świata poczułam to charakterystyczne ukłucie w sercu, a za plecami usłyszałam śmiech amora. No i znowu dałam się złapać.. Przyznaję, dobry z niego przeciwnik.
Zbierając resztki godności ruszyłam do kasy, ignorując wyraźnie wrzeszczący głos rozsądku w głowie i błagającą o litość kartę płatniczą.

 
(Wrrr...)

Czekolada Hershey's próbowała odstraszyć mnie od degustacji dwukrotnie. Pierwszy raz swoim składem, w którym użycie słowa "czekolada" jest poważnym naciągnięciem. Potem - plastikowo-foliowym opakowaniem, które za cholerę nie chciało współpracować. Może nie mam najdelikatniejszych, hmm, ruchów na świecie, ale bez przesady, akurat czekoladę umiem ładnie otworzyć. Po tym nieciekawym wstępie wszystko pokładłam w zapachu Cookies'n'creme, ponieważ zdjęcia tabliczki widziałam w internecie niejednokrotnie. I na plus dla Hershey's, ten okazał się bardzo przyjemny: słodki, śmietankowy, po prostu kwintesencja białej czekolady. Kakaowych ciasteczek w nim nie wyczułam, ale nie zmartwiło mnie to bo jest ich tutaj taki ogrom, że nawet ślepy by je zauważył.


Już naprawdę zgrzytając zębami robiłam ostatnie zdjęcia, po czym wgryzłam się w rządek pięknych, cienkich kosteczek. Chwila chrupania (w końcu ciastka), chwila memłania, zaraz, zaraz.. Nie.
Too nie może być prawda. Nie na to się napaliłam, nie o tym czytałam. Biała czekolada, choć odstraszająca składem, to kusząca zapachem, okazała się najbardziej proszkowym, czekolado-podobnym tworem jaki jadłam. O jakiejkolwiek gładkości nie było w niej mowy, proszek, grudy piasku rozcierane między zębami. Poważnie na chwilę zdębiałam.  Przypominała mi zastygły, tłusty krem z tanich herbatników. Ze zgrozą stwierdziłam, że miała praktycznie wszystkie wady białej Studentskiej; na korzyść Hershey's przemawiał jedynie śmietankowo-budyniowy posmak, który był przyjemny, ale nie do zniesienia przez tę konsystencję.


Przy tak beznadziejnej bazie kawałki ciasteczek nie miały dużo do powiedzenia. Mogę im przyznać, że przyjemnie chrupały i że były słonawe i cierpkawo-kakaowe, ale tak nie miało to większego znaczenia. Nie dały rady zamaskować obrzydliwości pseudo-czekolady.

(Ałć.)

Ten produkt okazał się dla mnie największym jak dotąd rozczarowaniem. Napaliłam się na niego mocno, bo nie dość, że opakowanie takie łamerykańskie, to na dodatek zazwyczaj zbierał dobre oceny w blogosferze. Albo przynajmniej ja się ze złą nie spotkałam. Jeśli to prawda i ta czekolada nie ma w sieci wrogów, to ja mianuję się Rozgoryczonym Anty-fanem numer 1.
Ocena: 5/10 (za ciastka i zapach)
Cena: 6,50zł, Kuchnie Świata

Wrr, a mogłam za to mieć bezapelacyjnie lepszego Rittera. Tak narzekam i narzekam na środki finansowe, ale to dlatego, że obecnie moje konto mogłoby pokryć kupno z 5 takich czekolad i tyle, więc muszę wybierać rozsądnie. A Hershey's do najlepszych zakupów nie należał :')
Adios.


czwartek, 19 listopada 2015

Milka, Oreo 100g

No i kolejna Milka na blogu. Niby coraz bardziej mnie od nich odpycha, ale z drugiej strony są smaki z którymi chcę się 'rozprawić' raz na zawsze, albo na przekór własnym, wyidealizowanym wspomnieniom, albo na przekór innym. A Milka Oreo... Wiedziałam, wiedziałam że kiedyś ją opisze, ale od początku założenia bloga nie przyszedł taki dzień, żebym miała na nią ochotę. W końcu, któregoś szarego, jesiennego popołudnia, sięgnęłam do szuflady ze słodyczami i otworzywszy  ją zaledwie do połowy pomyślałam: Nie.
Czekolada. Oreo. Milka. Teraz.
...
Zaraz, muszę iść po nią do sklepu.


Oglądając i wybierając zdjęcia nie mogłam się zdecydować, czy czekolada mi się tak właściwie podoba czy nie. Przez jej taflę prześwituje mnóstwo kawałeczków Oreo, przez co wygląda jak ziemia obsypana mrówkami.

Co do zapachu.. O,. wreszcie jakiś konkretniejszy! Milka nie zdołała przyćmić kakaowości ciasteczek i kinderkowości nadzienia. Z racji na jej (Milki) grubość, nie liczyłam, że w smaku będzie inaczej.

Warstwa czekolady jest tłusta, paląco słodka i szybko niknie na języku; Dziwię się, że tak mi kiedyś smakowała (i to sama!), w ostatnim czasie odkrywam coraz więcej jej wad. Czy mnie to cieszy? No nie wiem, z jednej strony powoli zaczynam doceniać 'prawdziwsze' i, bądź co bądź, zdrowsze czekolady, ale mój portfel na pewno tego nie pochwala.


Biały krem jest jeszcze tłustszy i kinderkowy w smaku, choć tu raczej część mleczności zastąpiono tłuszczem właśnie. Albo ja inaczej Kinderki pamiętam :P Oczywiście słodki przez duże S, chociaż nie wiem. czy bardziej niż czekolada.

No i w końcu czas na głównego bohatera: kawałków Oreo, jak mówiłam, jest naprawdę dużo. Są one chrupiące, kruszące (co objawiło się przy próbie wyłuskania ich z czekolady), cierpko-kakaowe i niesłodkie. Mają w sobie delikatny, słony pierwiastek, ale taki naprawdę subtelny, zanotowałam go dopiero jedząc je solo.
Nadają całości ten fajny efekt że gryząc, najpierw czujemy mocną słodycz, ale zaraz po niej kakaowość. Tak sobie myślę, że gdyby płynęła ona też z samej czekolady, to ta tabliczka byłaby bliska ideału.

Bardzo cieszyłam się, że ciastek było tak dużo, bo po 1) były przepyszne a po 2) pomimo rozpuszczaloności Milki  (która w warunkach normalnych wynosi 97 w skali 10-cio punktowej), tabliczka była dobra do pochrupania. Żadne tam pitu-pitu, zęby miały zajęcie, czyli tak jak lubię.

Podsumowując: było słodko i to bardzo, ale ani przez chwilę nie pomyślałam, że jest ZA słodko. Ta tabliczka po prostu taka miała być: słodka, potem kakaowa i na końcu tłusto-mleczna. Zadanie swe spełniła, mnie usatysfakcjonowała. Choć i tak wolę Chips Ahoy.
Ocena: 7/10
Cena: 3,49zł


P.S Uwaga spoiler : za parę dni kolejna ciasteczkowa czekolada 3:D

P.S c.d: Popatrzcie co znalazłam w niepozornym sklepiku koło szkoły <3
Edit: Przypomniałam sobie, że ten sklep to jeden z sieci ABC po sąsiedzku - nie wiem, czy wszystkie mają ten sam asortyment, ale zainteresowanych informuję. ;)

poniedziałek, 16 listopada 2015

Magija, batonik twarogowy z mlekiem skondensowanym

Miałam tu napisany piękny wstęp o tym, jak to się kiedyś zachwycałam batonikami Magiji, a szczególnie tym smakiem, że jedzenie go przenosiło mnie prawie do raju, że będzie to dla mnie ponowne, mam nadzieję że równie miłe spotkanie, blablabla.. A tu dupa, bo mini-serniczek o który mi chodziło był z firmy Pokusa, a smak miał (ala) creme brulee. Jak dobrze go odwzorowywał - nie pamiętam, wiem, że bardzo mi smakował. Więc na przekór moim wyimaginowanym wspomnieniom, było to moje pierwsze spotkanie z cudeńkami Magiji.
(Cudeńkami, bo w końcu to takie zdrowe jest i dobre przy tym, ma twaróg = białko, więc idealne na uzupełnienie diety bezmięsnej, nie? ... Prawda?)



Na początku muszę przyczepić się go wyglądu naszego bohatera, którego z trudem wyciągnęłam z folijki. Ja rozumiem, że mógł trochę ucierpieć w transporcie, ale.. Wyglądał po prostu jak kupa. Mała, ciemno-brązowa gruda.. Smacznego.


Po rozkrojeniu widać jasnożółtą twarogową warstwę okalającą pomarańczowo-beżowe nadzienie. Całość okrywa cienka i chorobliwie krucha warstwa czekolady, która rozpuszczając się nasuwała mi skojarzenie z kakao rozpuszczonym w wodzie. Była lekko cierpka i trochę gliniasta, ale ogółem dobra (przynajmniej nie bezsmakowa, a tego się bałam).

Ser(nik) jest na tyle przemielony. że nie uświadczymy w nim żadnych grudek, ale zachował charakterystyczne dla twarogu drobinki, nie idzie pomylić go z jogurtem albo serkiem . Słodki, waniliowy i lekko kwaskowy.


Wreszcie mleko w tubce: karmelowo-kajmakowe (dla mnie to dwie różne rzeczy), choć, niestety, jego smak był przytłumiony. Czy z zimna, czy jego ilość była niewystarczająca - nie wiem, ale żałuję. Miało konsystencję gęstego kremu, nie typowego płynnego nadzienia czy ciągnącego się toffi. Dawało całości przyjemny, słodko-maślany smaczek, ale tylko w wypadku maksymalnego skupienia się na nim. Tak to raczej liche było.

Całość smakowała jak słodziutki i rozpływający się w ustach sernik. Nie spodziewałam się, że ten batonik będzie taki dobry, przygotowując podwieczorek wzięłam go tylko z uwagi na mizerny wygląd i goniącą datę. Bardzo mi
łe zaskoczenie, do którego za jakiś czas może wrócę.
Ocena: 8/10
Cena: 0,99zł (promocja)

piątek, 13 listopada 2015

Ritter Sport, Mini-bunter mix: Knusperflakes, Marzipan, Haselnuss, Nougat

Wreszcie się zebrałam i rozprawiłam z drugą częścią miniaturek od RS'a; Notatki sporządzone podczas ich jedzenia walały mi się po komputerze i wprawiały w nieziemskie poczucie winy. "Czemu rozdzielasz nas od naszych braci? Oni mieli szansę zabłysnąć na blogu już dwa tygodnie temu!" - krzyczały, a ja próbowałam je uspokoić, wytłumaczyć sytuację, ale wiecie.. Ciężko się z nimi dyskutuje. A gdy sięgnęły po swoją sekretną broń, czyli Zaklejającą Usta Słodycz i Moc Brudzenia i Zlepiania Palcy (tak, żebyś nie mógł się bronić), nie miałam innego wyjścia i spasowałam. Tym sposobem postał post, a razem z nim ten dziwny wstęp i wyjątkowo rozmazane zdjęcia. Przynajmniej czekolada była smaczna. c:
~ ~ ~

Knusperflakes


Pachnie słodko-kakaowo i tak też w dużej mierze smakuje. Troszkę za dużo cukru, ale bez tragedii, za to jest to (przyjemnie) słodkie kakao, które naprawdę bardzo lubię w Ritter Sportach.



Kukurydziane chrupki są.. Ja wiem, może trochę mniej "kukurydziane" niż w bliźniaczej Fin Carre, ale że tamte czekolady nie są zbyt popularne to i takie porównanie wiele warte nie jest. Na pewno bardzo chrupiące, co w miększej czekoladzie czy nadzieniu mogłoby być problematyczne, ale tutaj jest w porządku bo i sama czekolada do 'rozlazłych' nie należy. Wszystko jest zwarte, konkretnie słodkie i smaczne. Ale za ten cukier więcej nie dostanie.
Ocena: 7/10


Marcepan - mój odwieczny wróg


Kakaowo-"deserowy", lekko.. kwaśnawy(?) zapach. Tak się waham bo nie wydaje mi się, żeby ta czekolada miała tyle kakao, żeby mogła być kwaśna.


I bynajmniej nie jest - trochę plastikowa, trochę bezsmakowa, ale ogólnie do przeżycia. Osobiście wyróżniam dwa typy deserówek, czyli a) omójbożejakiedobre lub wyjątkowe w inny sposób (Lindt, Jedyna), lub b) bardzo nijakie, gorsze od przeciętnej mlecznej (Wawel, polewa z tanich czekoladek). Ta zalicza się do drugiej kategorii.


Kryjący się w środku, mrożący krew w żyłach marcepan jest (dosłownie) gliniasty, jak pozlepiany pasek. Jego smak nie jest tak intensywny, jak mógłby być (yyyeeeuuu fu.), ale i tak nic dobrego w nim nie znajduję. Ot, mniej twarz skrzywiający niż zazwyczaj.
Ocena: 4,5/10


Nougat


Ohoho, na niego czekałam. Lata świetlne (aka z rok) temu go jadłam i byłam nim zachwycona. Jak było dzisiaj?


Po zapachu - obiecująco, bo intensywnie, ciężko, upajająco. Orzechowo-nutellowo, choć tej drugiej pani miałam nadzieję w środku nie znaleźć.
Czekolada jest odrobinę plastelinowa, słodka i kakaowa. Ogólnie podobna do innych miniaturek, ale jakby coś z konsystencją było nie tak, ta glinowatość podawała w wątpliwość jej świeżość. Z pewnymi obawami wzięłam się za środek, który był gęsty i zalepiający. Nie tłustawy i topiący się, a taki mulisty. W smaku, tak jak pamiętam, mocno orzechowy, no po prostu dobry nugat. Ale ta gęstość.. Coś było nie w porządku. Niestety nie miałam drugiej sztuki żeby móc je porównać, ale jestem pewna, że pełnowymiarowa wersja tej tabliczki nie była taka. Pamiętam kremowość, delikatność.. Tutaj tego nie znalazłam. Jeśli musiał mi się trafić trafny egzemplarz, to dlaczego akurat tego smaku?! ;_;
Ocena: 7/10

Haselnuss


Ech, te rozdrobnione orzeszki. Rzecz dla mnie niezrozumiała, po co niszczy się twór idealny, ale jak dali to spróbować trzeba.


Czekolada - standardowo inna od teoretycznie identycznych poprzedniczek, w tym wypadku na plus: aromatyczna, wybornie kakaowa, gęsta. Chciałoby się rzec - obfita. Nie będę próbować tłumaczyć tego skojarzenia, taka jest i kropka.
Z drugiej strony: rozdrobnione orzechy, które nie dają tyle szczęścia i smaku jak te nienaruszone. Brak mi było porządnie chrupiącego efektu. Te kruszynki wręcz odrobinę mnie denerwowały, bo jedzeniu tej tabliczki nieustannie towarzyszyło uczucie resztek za zębami. A to były orzeszki. :(
Cry every time.
Ocena: 7,5/10
Cena: 8,50zł za zestaw


Zupełnie nieważne post scriptum:
Coś mi odbiło i naszło mnie na podzielenie się czymś o mnie z wami. W końcu czemu nie? Nie dzielę się za bardzo swoimi zainteresowaniami tutaj, a kto wie, może znajdzie się ktoś z podobnym gustem do mnie?
Jeśli kogoś nie zainteresuje - 'widzimy' się przy następnej recenzji :)

Na początek - w życiu miałam trzy ostre 'fazy', z których dwie wspominam dobrze, jedną mniej.
1) Wrestling - tak tak, mała Zosia uwielbiała patrzeć na bijących się facetów w (cytując moją mamę:) "kolorowych spodenkach". Od wieku ok. 10 lat do 13 było to całe moje życie <3
2) Anime - ze dwa lata temu zaczęłam oglądać i później cały rok spędziłam tylko na tym. Oczywiście potem miałam przesyt i patrzeć na to nie mogłam. A teraz oglądam znów (umiarkowanie). Jeśli ktoś też jest fanem, może się ujawnić w komentarzu :D
3) Diety, sport, odżywianie - od ćwiczeń z panią Chodakowską, przez bieganie aż do domowej siłowni. Spora zajawka przez którą miałam się za panią Wszechwiedzącą. Znaczy trochę to wiem, ale ja raczej mówiłam jedno (Nie jem cukrów, białego pieczywa, blebleble) a potem robiłam kompletnie głupie rzeczy, nad którymi nie warto się teraz rozwodzić. Nie polecam, naprawdę lepiej posłuchać przyjaciół i bliskich, którzy mogą nie wiedzieć czym jest indeks glikemiczny, a koniec końców przejawiają większe objawy zdrowego rozsądku ;)

To by było na tyle póki co. Kto nie usnął, chwała mu i do zobaczenia następnym razem.


środa, 11 listopada 2015

Zott, Belriso waniliowe

Klasyczne smaki? Standardowe połączenia? Nie, to nie dla mnie. Zawsze muszę wziąć te najbardziej udziwnione i czasami tego żałuję, ale czasami też się to opłaca. Np. takiego tutaj Belriso, o smaku waniliowym, sama nie kupiłabym na bank. Ale w końcu od czego jest mama?
Od kochania, rozmawiania, pocieszania, tulenia, wychodzenia..Dobra, ale czasami też robi zakupy. No i któregoś razu poprosiłam ją o coś ciekawego-nabiałowego. I dostałam ryż na mleku, czyli  bomba, nieważne w jakim smaku.


Degustacja waniliowego Belriso miała być moim drugim podejściem do tych deserków Zott'a, a z przykrością muszę stwierdzić, że pierwsze nie należało do najbardziej udanych. Miało ono miejsce koło miesiąca temu, gdy miałam straszną ochotę właśnie na ryż na mleku, a w osiedlowym sklepie ostatnim smakiem, jaki został była.. Truskawka. Serio, akurat ona? To już nawet śmieszne nie jest.
Ale że już z domu wyszłam to co było robić, kupiłam. I oczywiście przejechałam się na tym, bo o ile masa ryżowa była spoko, to wsad był strasznie dziwny - pół-przezroczysty, wodnisty, miał posmak pasty do zębów.. Nawet (sztucznego) aromatu truskawkowego tam nie czułam. Na datę ważności co prawda nie spojrzałam, więc możliwe, że po prostu był po terminie, ale ja i tak wierzę że to była klątwa 'pseudo-truskawki'.
Nie wiem czy sama z siebie dałabym Belriso drugą szansę, ale że akurat ryżu z wanilią nigdy nie łączyłam.. Nie powiem, byłam tego smaku ciekawa.


Masa ma jasną, kanarkową barwę, która nasunęła mi skojarzenie żółtka ubitego z białkiem. Czy mnie to zraziło? Absolutnie nie, surowe jaja nie są mi straszne.
Najpierw zebrałam z wierzchu samą śmietankę, której w stosunku do ryżu było o wiele więcej niż w Riso. Jej konsystencja nie była tak glutowata, do jakiej zdążyłam się już przyzwyczaić, a raczej jednolita i po prostu gęsta. Myślę, że była też tłustsza. Powiedziałabym - mocno śmietankowa, choć nie brzmi to najmądrzej. Co do smaku: już na tym etapie wanilia dawała o sobie znać, a ja biedna nie wiedziałam, czy cieszyć się czy nie. Bo z jednej strony było to miłe, a z drugiej bałam się, że przemieszały mi się warstwy i nici z całej zabawy. Nie było innego wyjścia, jak pogrzebać i się przekonać. Zanim jednak to uczyniłam, wsmakowałam się w sam ryż.

Jest miększy niż w produkcie Mullera i przy tym bardziej.. ja wiem, ryżowy? Wyraźnie czułam jego smak, smak ryżowej papki którą często sobie gotuję (choć moja jest do tego słona :P Tutaj soli nie było). Sądziłam, że miękki, prawie paciajowaty ryż będzie wadą tego Belriso, ale przez swój bardziej "ryżowy" charakter - pasował mi.


Wsad przypomina wyglądem i konsystencją (znowu) rozlane żółtko. Jest tak waniliowo-sztuczny, że aż nokautujący kubki smakowe. Zupełna odwrotność delikatnego, karmelowego sosu z Riso. Muller i Zott poszły tu w skrajności i gdybym miała zdecydować, która mi bardziej pasuje, chyba wybrałabym Belriso. (jeśli chodzi o odwzorowanie smaku i ryż, śmietanka przeważa na korzyść Riso.) Ale wracając do wsadu, była to waniliwość podniesiona do takiej potęgi, że aż zaczęła mi przeszkadzać. To nie było lekkie przedobrzenie z ilością przyprawy, to był chlust aromatu waniliowego. Gdyby dać jego minimalną ilość, mniej więcej taką, jaką czuć było w samej śmietankowej masie, nie miałabym żadnych obiekcji. A tak część wsadu wyjadłam, część zostawiłam. Nie płaczę za bardzo ani nie narzekam, bo nic mnie tu nie obrzydziło (podkreślam jeszcze raz - w końcu to wanilia), ale można było zrobić to lepiej.
Ocena: 7/10
Cena: 1,49zł

niedziela, 8 listopada 2015

Ritter Sport, Milk Whole Hazelnut (65g)

Dzisiejszy wstęp zacznę od prośby do wszystkich z was mieszkających w Warszawie: jeśli ktokolwiek zobaczyłby w jakimkolwiek sklepie czekoladę Ritter Sport Karamell Nuss, bardzo proszę o cynk. Ja nie wiem jak to jest, ale widziałam ją wiele razy w 'swojej' Almie, a jak zdecydowałam się ją kupić, to śladu bo niej nie było. Fatum, złośliwość rzeczy martwych?

Podczas którejś z bezowocnych wypraw po w.w RS'a przez swoje zamyślenie prawie wlazłam w jeden z regałów, który okazał się cały wypełniony przecenami. O ile w nabiale zazwyczaj jest wydzielona taka półeczka, to takiej ilości innych produktów na promocji nie widziałam. Większość to były różnego rodzaju bombonierki i trufle, co niezbyt mnie ciekawiło, ale był także koszyczek z miniaturkami (?) orzechowych Ritter Sportów. Tzn. po plakietkach z cenami dowiedziałam się, że były zarówno białe, gorzkie jak i mleczne, ale ja zastałam tylko te ostatnie. Cena 2zł była na tyle kusząca, że choć ta tabliczka to jedna z ostatnich RS po jakie bym sięgnęła (jeśli w ogóle), to w tym przypadku nie miałam co wybrzydzać. Wzięłam, nie licząc na żaden cud, ale przynajmniej smaczny, prosty podwieczorek.



Rozmiar 65g normalnie wprawił by mnie w zakłopotanie, bo ani to dzielić na dwa, skoro mniejszy od zwykłej tabliczki, a na raz to hola hola, trochę dużo.. Ale otworzyłam ją popołudniem po długim i męczącym dniu, uznając, że dzisiaj wyliczać kalorii nie będę. Też z tyłu głowy miałam myśl, że przynajmniej nie wybieram jakiegoś chemicznego świństwa, a czekoladę z niezłym składem i jakże zdrowym, orzechowym dodatkiem. Kawa w kubek, tyłek na łóżko i wyciągam tabliczkę z opakowania.


Jako pierwsza rzuciła mi się w oczy ilość orzechów, których, w porównaniu do wersji białej, jakby trochę poskąpiono. Nie było ich przesadnie mało, ale fakt faktem, mogłoby być więcej.


Przygotowując się na co najwyżej głośne pyknięcie, przełamałam czekoladę, a ona TRZASK! Zaraz, co? To nie były orzechy, to dźwięk mlecznej, 30-to procentowej. Hmm. Zaintrygowało mnie to i postanowiłam zacząć właśnie od niej.

Czekolada jest, jak na Ritter'a, mało słodka i mocno kakaowa. Tak naprawdę, naprawdę mocno (choć bez cierpkości ofc.), a przy tym w ten sposób mleczna, jakby zrobić na tłustym mleku kakao, takie niesłodzone, a do niego dodać łyżeczkę Puchatka. To był diametralnie inny smak, niż np. z miniatruki Knusperkeks. O wiele bogatszy, lepszy nawet od (także miniaturowej) Edel-vollmilch. Było to dla mnie zagadką do czasu, gdy oglądając opakowanie zauważyłam, że nie ma na nim słowa po polsku, jest jedynie naklejka ze składem. Czyżby trafiła mi się tabliczka nie przeznaczona na nasz rynek, tylko niemiecki i przez to lepsza? Jeśli tak, to z jednej strony była to miła niespodzianka, a z drugiej strony poczułam żal, że nie mamy tej klasy produktów na co dzień.


Przechodząc do orzechów, na których ilość w pierwszym momencie narzekałam, wydaje mi się że były mniej podprażone, mniej chrupiące i mniej.. Orzechowe niż w wariancie 'białym'. Tutaj różnicy aż takiej nie było, dalej były bardzo dobre, ale tak czy siak sam fakt odnotowałam.

Zabierając się za jedzenie Milk Whole Hazelnut, nie miałam oczekiwań właściwie żadnych, nie sądziłam nawet że wrzucę tą czekoladę na bloga. Rzeczywistość tak mnie zaskoczyła, że nie lada zagwozdkę sprawiło mi wystawianie oceny. Była to NAJLEPSZA mleczna czekolada, jaką do tej pory jadłam, więc nad ilością orzechów zbytnio nie płakałam. Mimo to mogłyby być bardziej chrupiące, no i jednak to one miały tu być głównym bohaterem, a trochę ich było mało. Koniec końców ten wariant otrzymuje ode mnie taką samą ocenę jak biały, ponieważ gdyby ktoś miał mnie którymś z nich poczęstować, naprawdę nie wiedziałabym, jaki mam wybrać.
Ocena: 9/10
Cena: 2zł (promocja)

sobota, 7 listopada 2015

Dolfin, Hot Masala

Tamtarararam, a dzisiaj coś bardziej exclusive, bo w końcu nie ma to jak pipsztać pieniędzmi na prawo i lewo, a potem pożyczać od innych na gumę do żucia. Dolfin to firma która wpadła mi w oko już dawno, bo mam to szczęście że blisko mnie jest Alma i zachodzę do niej dość często. Wymyślnych czekolad tam nie brakuje, ta ciekawiła mnie głównie ze względu na opakowanie, ale o nim rozwodzić się będę za chwilę. Rozmiar tabliczki (70g) również mi nie przeszkadzał, dobra do zjedzenia na dwa razy, a nawet na raz tragedii nie będzie. Jeśli chodzi o gamę smaków, to jest ona naprawdę bogata, moją uwagę przyciągnęła jeszcze mleczna z dulche de leche i preparowanym ryżem, ciemna z różowym pieprzem czy z herbatą.. Ale dzisiaj o Hot Masala, którą wybrałam dość spontanicznie szukając w google czegokolwiek o czekoladach Dolfin; Pierwszy link, jaki rzucił mi się w oczy, prowadził do recenzji czoko, która była na tyle pozytywna, że postanowiłam zaryzykować. Pikantne przyprawy w czekoladzie? No, jak szaleć to szaleć :P


Chociaż kupiłam ją dopiero parę dni temu, to te małe opakowanie było przeze mnie zmacane już setki razy. Komu z nas nie zdarzyło się wziąć jakiś produkt do ręki, podumać nad nim, pochrząkać, a potem odłożyć go na półkę? Ilekroć jej nie oglądałam, zawsze zastanawiałam się, jak właściwie 'działa' to opakowanie. Boki zawinięte, na górze i na dole dziury.. No o co kaman?
 "W końcu nadszedł czas, żeby legalnie się tego dowiedzieć" - pomyślałam, zasiadając do odpakowywania czekolady w domu. Po wstępnej obserwacji już wiedziałam, że jedynym elementem, który trzyma tą konstrukcję w ryzach, jest czerwona naklejka z datą ważności. Odkleiłam ją i zaczęłam rozwijać.. Krok po kroku, mój zachwyt rósł. To opakowanie było kopertą! Wykonaną z laminowanego papieru, elegancką, w takich ciepłych barwach.. Pod klapką kryło się parę słów od producenta w kilku językach; Poniżej nich rysunek z laskami cynamonu, korzeniem imbiru i innymi przyprawami. Sama tabliczka była opakowana w białą folijkę z ukośnymi napisami Dolfin, a wyciąganie jej z 'koperty' naprawdę przypominało wydobywanie listu. To jak wiadomość bez słów, gdzie zamiast papieru jest czekolada, a zamiast tekstu - jej aromat i smak. Dla mnie.. prawdziwe dzieło sztuki.





Nie ochłonąwszy jeszcze z zachwytu nad kształtem i formą opakowania, z bijącym sercem wyciągnęłam tabliczkę na wierzch. W pierwszej chwili poczułam ukucie rozczarowania, gdyż wyglądała mało zachęcająco: zwyczajna, płaska tafla, podzielona na sześć podłużnych kostek, zero zdobień, a za to lekko "pylista" powierzchnia, która skojarzyła mi się z raczej tanim wyrobem. Po tak pięknym wstępie spodziewałam się czegoś więcej, ale nie chcąc negatywnie się nastawiać czym prędzej odłamałam jeden pasek. Głośne pyknięcie, chwila zastanowienia; dobra, najpierw ją powącham...



..I pachnie WOW, ostro. Imbir, pieprz, kardamon, które z nich? Intensywne, kręcące w nosie.. Intrygujące, bo pierwszy raz spotkałam się z tak wyrazistym, korzennym aromatem (w czekoladzie ofc.) Było to dla mnie na tyle nowe doświadczenie, że chwilę wahałam się, jak duży kawałek powinnam odgryźć. Wyobraziłam sobie jej pikantność  jako o wiele większą niż Lindt'a z chilli, który w gruncie rzeczy był dość łagodny. W końcu, zamiast dalej gdybać, spróbowałam.

Imbir. Od pierwszej chwili poczułam jego charakterystyczny, ostro-korzenny smak, znany mi do tej pory z herbatek i paru potraw. Tutaj razem z mocnym, choć pozbawionym cierpkości kakao, tworzą połączenie zadziwiająco zgrane. Co więcej, dla mnie przebija ono białą czekoladę z kokosem, przebija czekoladę z solą! Choć na pierwszy rzut oka języka to kontrastujące smaki, w rzeczywistości idealnie do siebie pasują. Rozgrzewają i podsycają ochotę na więcej, więc nie zwlekając wzięłam następny gryz.


Tym razem dałam kostce powoli się rozpuścić, co odkryło przede mną nowy wachlarz smaków; Bardzo subtelna nutka wanilii podkreślona cynamonem, czyli chwila wytchnienia i błogiej przyjemności. Do tego nasiliła się trochę słodycz, na co nie narzekałam, a wręcz - ucieszyłam się. Co do mleczności i tłustości, może gdzieś tam były, ale to nie jest jedna z tych czekolad, które topią się jak masło. Rozpuszcza się bez zaklejania buzi, zamiast tego pozostawiając po sobie drobinki, które, jak szczerzę wierzę, są startymi przyprawami.

Na przemian żując i przegryzając te kawałki doszłam do wniosku, że rozgryzane uwalniają smak przypraw z większą mocą: znowu zaczęło się robić pikantnawo i, jednocześnie, mniej słodko. Tym razem ta ostrość była w stylu pieprzowym. To niesamowite, jak ta czekolada się w czasie degustacji rozwijała. Co prawda czytałam o tym nie raz nie dwa na blogu Kimiko czy Basi, ale sama  się z czymś takim nie spotkałam. Ta złożoność sprawiła, że z jednej strony szybko nasyciłam swój głód i ciekawość, a z drugiej miałam ochotę na więcej i więcej. Skończyłam na dwóch i pół kostki, czyli niecałych 30g, a czułam się "pełna" jak nigdy.

Nie sądziłam, że czekolada z tak wydziwionymi przyprawami, ale tak prosta w formie, zachwyci mnie w takim stopniu. Szczerze mówiąc byłam przygotowana na to, że ani trochę mi nie zasmakuje, a nawet, że mnie obrzydzi. Stało się jednak inaczej, bowiem od tej pory wyroby firmy Dolfin będę miała na celowniku, a w przypadku ewentualnej promocji - kupię bez zastanowienia.
Ocena: 10/10*
Cena: 9,99zł

*EDIT: po dokończeniu czekolady i ponownym jej przemyśleniu zmieniłam ocenę z 9 na 10. Jako że jest to czekolada "goła", z góry miała u mnie.. pod górkę. A że zasmakowała mi tak bardzo, czułam się w obowiązku szczególnie ją wyróżnić

czwartek, 5 listopada 2015

Milka, Tuc

A co to to, co to za recenzja mi się zaplątała? Ba, recenzja, zbitek zdań zapisany w którejś z notatek 'Bez nazwy' nr. 1422. Taka miła niespodzianka, nie? Powinnam się uczyć hiszpańskiego, ale to znalezisko skutecznie mnie sprowokowało do spędzenia nad laptopem nadprogramowej godziny. Haha, #priorytety.


Milka Tuc, czyli połączenie tłustej, piekielnie słodkiej Milki z tłustym, już nie słodkim a słonym krakersem. Żadnego z tych produktów nie jem na co dzień, w sumie Tuc'ów nie jem w ogóle, ale ich połączenie wydało mi się bardzo interesujące; Pomimo mojego zdania o Milce jako czekoladzie z paroma poważnymi wadami, wiem że firma ta potrafi wypuścić coś bardzo dobrego - pamiętam, że parę miesięcy temu jadłam wersję z precelkami i baaardzo mi smakowała. Niestety od tamtego czasu już jej nie widziałam, za to wersja Tuc rzucała mi się w oczy podczas każdej możliwej wycieczki do sklepu. W końcu stojąc przed wizją pustej słodyczowej szuflady pomyślałam - to jest ten dzień. Milko, dostajesz ode mnie kredyt zaufania, nie zmarnuj go!

Na całe szczęście krakersowa tabliczka jest "lżejsza" o całe 13g, czyli można ją zjeść całą (jakby ktoś chciał) bez żadnych wyrzutów sumienia. Inna sprawa, że połączenie cukru, tłuszczu, tłuszczu i soli to dla figury zabójcza kombinacja, ale jeśli ktoś liczy jedynie kalorie - niech się cieszy.


Tafelka czekolady jest podzielona na 5 rzędów po 2 kostki i każdą z nich 'koronują' dwa krakersiki - jeden z dołu, drugi z góry. Wygląda to po prostu przeuroczo, kosmicznie prześlicznie i w ogóle tęczowo-rzygowo-pięknie. Ciasteczkowe miniaturki podbiły moje serce wyglądem, kolejno za nim powinien iść zapach. A tu dupa, bo Milka pachnie Milką i niczym więcej. Eliminuje ewentualną woń krakersa i każe zastanowić się, czy aby na pewno nie mamy przed sobą gładkiej tabliczki. (Nie uważam tego za bardzo nieprawdopodobne, te mini-Tuc'i były tak słodkie, że mogłam je np. pożreć samymi oczami i nawet się nie zorientować. I co wtedy?)


Milka.. Hmmm, Milka jak to Milka. Słodka, tłusta, jeszcze mniej kakaowa niż pamiętałam.. Niee, za każdym razem tak myślę, chyba po prostu lubię narzekać. Tzn. przynajmniej w tej kwestii, bo ogólnie nie znoszę narzekających ludzi, a w szczególności, gdy mówią o pierdołach. Takitam skok w bok, a z czekolady właśnie spadł mi krakers. Jest chrupki, ale, na szczęście - nie kruszący się, rumiany i jak Bóg przykazał, słony. Odpowiednio tłusty, jak to krakersy bywają, choć mam wrażenie, że mniej, niż te paczkowane. Ale to bardziej domysły z mojej strony.



Przy połączeniu obu elementów, krakersowi na krótką chwilę udaje się przełamać słodycz płynącą z czekolady. Jest to jednak chwila-moment, po której cukier atakuje znów. Chciałabym, żeby te Tuc'i były o tyle grubsze, żeby efekt balansu pomiędzy nimi (smakami) był mocniejszy. To z jednej strony, z drugiej zaś, im dalej w czekoladę, tym tłuściej z obu frontów się robiło, a słodycz wzrastała do niewyobrażalnych rozmiarów. Nie wiem jak to możliwe, ale ta tabliczka zasłodziła mnie szybciej i bardziej niż M. Collage, która miała przecież takie dodatki jak karmel, ciasteczka, krem.. Po połowie było mi wręcz niedobrze, a w ustach pozostał mocny niesmak. Nie było to tak dobre połączenie jak oczekiwałam, też do samej Milki miałam więcej zastrzeżeń niż zwykle. Chciałabym, żeby werdykt końcowy był lepszy, ale podniebienia nie oszukam.
Ocena: 6,5/10
Cena: 3,59zł