Tamtarararam, a dzisiaj coś bardziej
exclusive, bo w końcu nie ma to jak pipsztać pieniędzmi na prawo i lewo, a potem pożyczać od innych na gumę do żucia. Dolfin to firma która wpadła mi w oko już dawno, bo mam to szczęście że blisko mnie jest Alma i zachodzę do niej dość często. Wymyślnych czekolad tam nie brakuje, ta ciekawiła mnie głównie ze względu na opakowanie, ale o nim rozwodzić się będę za chwilę. Rozmiar tabliczki (70g) również mi nie przeszkadzał, dobra do zjedzenia na dwa razy, a nawet na raz tragedii nie będzie. Jeśli chodzi o gamę smaków, to jest ona naprawdę bogata, moją uwagę przyciągnęła jeszcze mleczna z dulche de leche i preparowanym ryżem, ciemna z różowym pieprzem czy z herbatą.. Ale dzisiaj o Hot Masala, którą wybrałam dość spontanicznie szukając w google czegokolwiek o czekoladach Dolfin; Pierwszy link, jaki rzucił mi się w oczy, prowadził do recenzji
czoko, która była na tyle pozytywna, że postanowiłam zaryzykować. Pikantne przyprawy w czekoladzie? No, jak szaleć to szaleć :P
Chociaż kupiłam ją dopiero parę dni temu, to te małe opakowanie było przeze mnie zmacane już setki razy. Komu z nas nie zdarzyło się wziąć jakiś produkt do ręki, podumać nad nim, pochrząkać, a potem odłożyć go na półkę? Ilekroć jej nie oglądałam, zawsze zastanawiałam się, jak właściwie 'działa' to opakowanie. Boki zawinięte, na górze i na dole dziury.. No o co
kaman?
"W końcu nadszedł czas, żeby legalnie się tego dowiedzieć" - pomyślałam, zasiadając do odpakowywania czekolady w domu. Po wstępnej obserwacji już wiedziałam, że jedynym elementem, który trzyma tą konstrukcję w ryzach, jest czerwona naklejka z datą ważności. Odkleiłam ją i zaczęłam rozwijać.. Krok po kroku, mój zachwyt rósł. To opakowanie było kopertą! Wykonaną z laminowanego papieru, elegancką, w takich ciepłych barwach.. Pod klapką kryło się parę słów od producenta w kilku językach; Poniżej nich rysunek z laskami cynamonu, korzeniem imbiru i innymi przyprawami. Sama tabliczka była opakowana w białą folijkę z ukośnymi napisami
Dolfin, a wyciąganie jej z 'koperty' naprawdę przypominało wydobywanie listu. To jak wiadomość bez słów, gdzie zamiast papieru jest czekolada, a zamiast tekstu - jej aromat i smak. Dla mnie.. prawdziwe dzieło sztuki.
Nie ochłonąwszy jeszcze z zachwytu nad kształtem i formą opakowania, z bijącym sercem wyciągnęłam tabliczkę na wierzch. W pierwszej chwili poczułam ukucie rozczarowania, gdyż wyglądała mało zachęcająco: zwyczajna, płaska tafla, podzielona na sześć podłużnych kostek, zero zdobień, a za to lekko "pylista" powierzchnia, która skojarzyła mi się z raczej tanim wyrobem. Po tak pięknym wstępie spodziewałam się czegoś więcej, ale nie chcąc negatywnie się nastawiać czym prędzej odłamałam jeden pasek. Głośne pyknięcie, chwila zastanowienia; dobra, najpierw ją powącham...

..I pachnie WOW, ostro. Imbir, pieprz, kardamon, które z nich? Intensywne, kręcące w nosie.. Intrygujące, bo pierwszy raz spotkałam się z tak wyrazistym, korzennym aromatem (w czekoladzie ofc.) Było to dla mnie na tyle nowe doświadczenie, że chwilę wahałam się, jak duży kawałek powinnam odgryźć. Wyobraziłam sobie jej pikantność jako o wiele większą niż Lindt'a z chilli, który w gruncie rzeczy był dość łagodny. W końcu, zamiast dalej gdybać, spróbowałam.
Imbir. Od pierwszej chwili poczułam jego charakterystyczny, ostro-korzenny smak, znany mi do tej pory z herbatek i paru potraw. Tutaj razem z mocnym, choć pozbawionym cierpkości kakao, tworzą połączenie zadziwiająco zgrane. Co więcej, dla mnie przebija ono białą czekoladę z kokosem, przebija czekoladę z solą! Choć na pierwszy rzut
oka języka to kontrastujące smaki, w rzeczywistości idealnie do siebie pasują. Rozgrzewają i podsycają ochotę na więcej, więc nie zwlekając wzięłam następny gryz.
Tym razem dałam kostce powoli się rozpuścić, co odkryło przede mną nowy wachlarz smaków; Bardzo subtelna nutka wanilii podkreślona cynamonem, czyli chwila wytchnienia i błogiej przyjemności. Do tego nasiliła się trochę słodycz, na co nie narzekałam, a wręcz - ucieszyłam się. Co do mleczności i tłustości, może gdzieś tam były, ale to nie jest jedna z tych czekolad, które topią się jak masło. Rozpuszcza się bez zaklejania buzi, zamiast tego pozostawiając po sobie drobinki, które, jak szczerzę wierzę, są startymi przyprawami.
Na przemian żując i przegryzając te kawałki doszłam do wniosku, że rozgryzane uwalniają smak przypraw z większą mocą: znowu zaczęło się robić pikantnawo i, jednocześnie, mniej słodko. Tym razem ta ostrość była w stylu pieprzowym. To niesamowite, jak ta czekolada się w czasie degustacji rozwijała. Co prawda czytałam o tym nie raz nie dwa na blogu
Kimiko czy
Basi, ale sama się z czymś takim nie spotkałam. Ta złożoność sprawiła, że z jednej strony szybko nasyciłam swój głód i ciekawość, a z drugiej miałam ochotę na więcej i więcej. Skończyłam na dwóch i pół kostki, czyli niecałych 30g, a czułam się "pełna" jak nigdy.
Nie sądziłam, że czekolada z tak wydziwionymi przyprawami, ale tak prosta w formie, zachwyci mnie w takim stopniu. Szczerze mówiąc byłam przygotowana na to, że ani trochę mi nie zasmakuje, a nawet, że mnie obrzydzi. Stało się jednak inaczej, bowiem od tej pory wyroby firmy Dolfin będę miała na celowniku, a w przypadku ewentualnej promocji - kupię bez zastanowienia.
Ocena: 10/10*
Cena: 9,99zł
*EDIT: po dokończeniu czekolady i ponownym jej przemyśleniu zmieniłam ocenę z 9 na 10. Jako że jest to czekolada "goła", z góry miała u mnie.. pod górkę. A że zasmakowała mi tak bardzo, czułam się w obowiązku szczególnie ją wyróżnić