niedziela, 29 maja 2016

Wawel, Peanut Butter - ciemna nadziewana masłem orzechowym

..aka upadek człowieka. Na swoją obronę powiem, że czekoladę tą zakupiłam spontanicznie z zamiarem zjechania jej na blogu jako wcale-nie-tak-dobre wegańskie jedzenie. Tego samego dnia, tylko parę godzin wcześniej, kupiłam małe opakowanie Oreo, z myślą że doładuję się cukrem po parokrotnym pobieraniu krwi (na czczo do 11.30, nie polecam). Wiadomo, że jak człowiek głodny, jest skory do kupowania takich rzeczy. Oczywiście ciasteczka okazały się okropne tak jak pamiętałam (no, głównie krem), więc wychodzi na to, że kupno Wawela było kolejnym krokiem wprzód i zmierzeniem się ze smutną rzeczywistością, że nie wszystko co wychwalane, tanie i po-nazwie-obiecujące jest z zasady dobrą inwestycją.



Już otwierając opakowanie wiedziałam, że coś jest nie w porządku. Mimo zaledwie 20 stopni na dworze, czekolada zachowywała się strasznie. Nie mogłam wyjąć jej z plastiku, bo przyssała się do niego jak pijawka. Przy kontakcie z palcami w mgnieniu oka zaczynała się topić. Kulminacją wrażeń był moment, gdy chciałam ją przełamać: ona autentycznie się RWAŁA. 


Po pierwszym szoku poczułam zapach tabliczki (i okalającego ją plastiku), który był dość nijaki - trochę orzeszkowy, trochę truflowy, a trochę gorzkawy.
Warstwa 'czekolady' właściwie samoistnie odchodziła od nadzienia. Czemu 'czekolady'? To chyba najgorszy czekoladopodobny wyrób, jaki jadłam. Chociaż poziomem obrzydliwości nie przebija pseudo-mlecznych mikołajów (które są dla mnie zwyczajnie nie do przełknięcia), to jednak ta konsystencja, świadomość składu, to jak się topi i rwie - to wszystko składa się na coś nieprzyzwoicie marnego. 'Jakiś-tam' (nawet) przyjemny posmak kakao bynajmniej nie ratował sytuacji. Z jednej strony tłusta, z drugiej - do bagienkowości czy innych pozytywnych epitetów brakowało jej jak stąd do Księżyca. Zamiast rozpuszczać ją na języku, żułam ją. Chyba jeszcze nigdy dotąd nie użyłam tego słowa w kontekście czekolady. Żeby nie myśleć o tym, jak obrzydliwy ten fakt był, rozmyślałam, czy nadzienie zaskoczy mnie jeszcze mocniej.


Masło orzechowe Nadzienie jest w pierwszej chwili nokautująco plastikowe, następnie zaskakująco słone, a na końcu drapie orzeszkami, które dla równowagi są bez smaku. Przez chwilę myślałam, że "ej, nie jest takie złe" - moje zmysły przytępiła ta niespodziewana słoność, ale chwilę później.. Poczułam od niego (nadzienia) coś tak obrzydliwego, że zastanawiałam się, czy je połknąć. W tym smaku była pewna nuta, która momentalnie mnie zemdliła i sprawiła, że wzięty gryz musiałam szybko popić. Który składnik za to odpowiadał? Boże nie wiem, ale broń mnie przed nim. 


Chociaż nawet przez chwilę nie myślałam, że ta czekolada zagości na stałe w moim, póki co, wegańskim menu, to jednak miałam nadzieję, że trochę (choć troszeczkę) uciechy z niej wyciągnę, zwłaszcza patrząc na to, że odzwyczaiłam się od słodyczy w ogóle i każdy słodki smak, który nie pochodzi z owocu, odbieram x razy intensywniej. Krócej: wymagania trochę mi spadły. Dla innych tabliczek które mam zapewne będę bardziej wyrozumiała/ bardziej optymistycznie nastawiona, ale ten wyrób ocenię bez litości. NIE polecam, już wolę jeść przysłowiową trawę.
Ocena: 2/10 
Cena: 2,69zł



wtorek, 24 maja 2016

Zotter, Labooko Bouquet of Flowers - nugat z migdałów z płatkami róż & nugat z nerkowców z polnymi kwiatami

Po własnym doświadczeniu z przeterminowaną tabliczką Zottera, ale także dzięki nauce na błędach innych, sięgających po tabliczki na granicy, nerwowo wyczekiwałam dnia, w którym w moich myślach i żołądku znajdzie się miejsce dla kwiatowego duetu orzechowych nugatów. Wiedząc, że będzie to słodkie i tłuściutkie spotkanie (zarówno za sprawą orzechów, jak i niestety trzech pozycji mleka) nie mogłam sięgnąć po nie ot tak. Ale oddawać też nie zamierzałam! Nie, póki tych tabliczek tutaj nie opiszę. A wiedziałam, że będzie warto, już ich wcześniej kosztował i o mamo..

Wybaczcie za, za przeproszeniem, dupne kadrowanie, wyszłam z wprawy robienia zdjęć. (Nie żeby moje umiejętności tutaj kiedykolwiek były wysokie)



Trochę klnąc pod nosem jako pierwszy odpakowałam nugat z migdałów z płatkami róży - sreberko rwało się strasznie, bardziej niż bym pamiętała. A może to mi zabrakło delikatności? Zapach kwiatów powinien wywołać we mnie błogi spokój, ale NIE moi drodzy, tutaj mamy do czynienia z czymś innym niż parę marnych stokrotek na łące. Z opakowania sączył się obłędny aromat migdałów, mocno podkreślony olejkiem różanym - jak i samą różą - a także wyraźnie ostrą przyprawą.

Tabliczka zdaje się topić w palcach natychmiastowo, a przy łamaniu.. właściwie się gnie.

Panowie, kto to obcinał?
Wzięty gryz topi się błyskawicznie, zalewając usta słodyczą i swoistą migdałową śmietanką. Nic dziwnego, że tabliczka tak się topiła w palcach, w buzi znika w sekundę. Jest tu smak masła migdałowego z delikatnie podprażonych migdałów: orzechowej goryczki nie jest wiele, ale mimo to się wyróżnia. Słodycz była dość wysoka, co trochę mnie zaskoczyło, ale dobrze współgrała z nią wanilia i, wydaje mi się, cynamon. (-> w składzie oprócz nich imbir i sól).


Ten nugat mógłby być praktycznie idealny gdyby nie.. Nie, nie 'gdyby nie', nie będę zarzucać nic róży i olejku różanemu: one świetnie do tej tabliczki pasują, sęk w tym, że są naprawdę intensywne. Ja nie szaleję bardzo za ich aromatem, jest dobry, jednak w miarę jedzenia stawał się dla mnie coraz 'cięższy', 'duszny' jak perfumy. Żadnych obrzydliwości, żadnej wpadki, po prostu ten rodzaj "egzotyki" nie do końca mi odpowiada. Wielbicielom polecam zaś z czystym sumieniem, to kawał dobrego orzecha i kop różanej mocy.
Ocena: 8-/10

Po chwili do bukietu róż dołączyłam chabry, stokrotki i nagietki - każdego po 0,3%.

(Raz ze słońcem, raz bez słońca..)

Pachnie nerkowcowo i ulepkowo. Po prostu. Proszę, wyobraźcie sobie to połączenie, tak pachnie niebo!

Jako pierwszą poczułam (bardzo wyraźnie!) karmelową słodycz. Kawałek, rozpuszczając się równie szybko co poprzednicy, pozostawiał na języku drobinki..hmm, czegoś. Bardziej trzeszczały, niż chrupały. Mączka z nerkowców? Czy po prostu ich mini-tycie kawałeczki? Odruchowo chciałam napisać, że 'meh tego nie lubimy', ale w sumie są one tak małe, że nie kwalifikują się nawet na kruszone orzechy. Poza tym wpływają kojąco na odbiór tłustości, równie wysokiej co w nugacie migdałowym. Poza nią (co jest normalne - to tylko moje preferencje) nugat jest obłędny: bardzo słodki, bardzo tłuściutki, wręcz odrobinę maślany. Jest idealnym odwzorowaniem samych orzechów, które właśnie tak delikatne i błogie są. (odliczając cukier :P Zotter naprawdę sypnął go tu sporo!)


Kwiaty - stokrotki, chabry, nagietki - pozostawiają w ustach kwiecisty aromat jak róże, ale są o wiele od nich delikatniejsze. Pasowało mi to, ponieważ jedynie lekko podkreślały nugat, który sam w sobie był przepyszny i nie potrzebował nic więcej żeby się nim zachwycać. Mimo uczucia drapania w gardle, tabliczkę zjadłam na raz i będę ją wspominać barrrdzo miło.
Ocena: 10/10

~ ~ ~
Wyszłam z wprawy, takie czekolady (nadużyłam już słowa 'nugat') to nie dla mnie. Znaczy dobre, bardzo dobre, ale mój gust przeszedł pewną metamorfozę i nie cieszą mnie tak jak kiedyś. Ogólnie przez niejedzenie czekolady trochę spadły moje wymagania co do niej, odzwyczaiłam się od smakowania 'dobrych tabliczek' - mam zamiar kiedyś do tego wrócić, ale póki co wezmę się powoli za niepróbowane dotąd gorzkie czekolady (może J.D Gross?) na które ostatnio wielką mam ochotę.
Co się z tym wiąże - mam nadzieję, brakowało mi tego - see you later. (?) :)

niedziela, 1 maja 2016

Czekolada bez czekolady - wegańskie, prawie-surowe brownie

Chciałam zacząć ten post od słowa 'cześć!', nie wiem dlaczego. Ile minęło, dwa tygodnie? Trochę się wydarzyło przez ten czas, bo:
1) wyzdrowiałam, straciwszy jednocześnie ochotę na czekoladę
2) byłam u lekarza i w opozycji do tego, co mi zalecił, postanowiłam spróbować diety wegańskiej 
3) stanęłam przed problemem zdrowego nabijania kalorii, ponieważ na wizycie okazało się, że z pewnych względów muszę przytyć. Takie tam. 
W puszce mam jeszcze trzy czekolady z dodatkiem mleka, na szczęście mają dość długi termin, więc poczekam aż najdzie mnie ochota i po prostu je zjem. Czy opiszę, zobaczę. Jedną gorzką Cachet mam otwartą - zdjęć pięknych nie będzie, ale opinia powinna się pojawić :) A tymczasem, kombinując jak komponować odżywcze i kaloryczne posiłki, wpadłam na pomysł zrobienia ciasta. Tak, niech ludzie katują teraz swoje ciała z myślą o lecie, ja mam nieco inne plany :D 

Pomysł na słodycz zaczerpnęłam z przepisu Nesji, ale jest on mocno zmodyfikowany, bo nie miałam większości składników :D Mówiąc dokładniej: tych samych owoców, z których w większości brownie się składa. Jest dwuczęściowe, ma spód i masę, przy czym mi kompletnie zabrakło tego pierwszego, a nie chciałam wylewać leistego kremu wprost na folię spożywczą. Z tego względu potrzebowałam szybkiej improwizacji i żeby stworzyć jakąkolwiek bazę, użyłam papki z płatków owsianych zalanych wrzątkiem. Dlatego też ciasto nie jest w pełni surowe ;) Chociaż nie jest w tych płatkowych miejscach zwarte, myślę, że i tak zabieg ten wyszedł na dobre. Gdybym chciała częstować kogoś z niższą tolerancją na słodycz, dam mu właśnie taki kawałek, bo całość jest pioruńsko, pioruńsko słodka :D
Zapraszam!


Składniki na ok. 12 kawałków:
Spód I - 80 g suszonych gruszek + 30 g daktyli + 20 g moreli <-- z tej ilości wyszło mi mniej więcej półtorej szklanki, zużywałam resztki ze słoiczków. Jeśli chcielibyście wykonać takie ciacho, polecam wam wziąć jednak dwie szklanki i mogą to być absolutnie dowolne owoce! Byle może nie same daktyle, bo ze słodyczy tego nie przełkniecie xd
Opcjonalny, awaryjny spód II - 30 g płatków owsianych + odrobina wody :P
Masa - 3/4 szklanki rodzynek + 70 g masła orzechowego (u mnie mix crunchy i gładkiego) + łyżka oleju kokosowego (lub czegoś innego, co sprawi, że po schłodzeniu nasza masa stanie się zwarta) + 3 łyżki kakao + opcjonalnie łyżka kawy.

Uwaga, po przygotowaniu ciasto musi się w lodówce schłodzić! Pamiętajcie o tych paru godzinach.

I jak się za to zabrać?
Najpierw bierzemy rodzynki i zalewamy je w szklance ciepłą wodą, na tyle żeby nawet ich wszystkich nie przykryła. Odstawiamy na bok, bierzemy się za spód: do blendera wrzucacie wybrane owoce i miksujecie na zwartą, klejącą się masę. Mój robot nie dałby rady bez odrobiny wody, ale nie przesadźcie z nią, żeby wszystko potem ładnie zastygło. Teraz wybieramy tackę/foremkę, w której ma studzić się nasze brownie i wyklejamy spód. U mnie miał on może 0.5 cm grubości, to już zależy od tego, ile masy otrzymaliście. Ja, jak mówiłam, część zrobiłam na płatkach owsianych - miałam za dużą foremkę i za dużo nadzienia ;)  Wstawiamy tackę do lodówki i przechodzimy do masy: Na początku roztapiamy nasz olej w mikrofali. Nie mam pojęcia, na co innego można wymienić olej kokosowy, sądzę jednak, że warto go mieć w swojej kuchni. Jeśli nie chcecie kupować nierafinowanego, z racji na dość wysoką cenę, rafinowany można kupić już za 7-8zł. Nie ma co prawda pożądanych wartości odżywczych, ale przynajmniej nie narobi wam szkód przy smażeniu ;) Wracając: teraz do misy blendera przekładamy rodzynki (razem z wodą, w której się moczyły), do tego wlewamy olej, dodajemy masło orzechowe i kakao.. A także, opcjonalnie, łyżkę kawy rozpuszczonej w łyżce wrzątku. Całość miksujemy - tym razem pójdzie łatwiej niż przy spodzie. I słuchajcie, ta masa, TA MASA którą otrzymacie, to absolutnie pyszna i rozpustna cudowność, słodka jak diabli. Czuję ssanie w żołądku, gdy o niej myślę. Powstrzymując się przed wyjedzeniem jej prosto z michy, wylewamy ją na lekko schłodzony spód i całość z powrotem wstawiamy do lodówki. Możecie go jeszcze jakoś przyozdobić - ja użyłam suszonej żurawiny i sezamu. Teraz pozostaje czekać, aż masy się ścisną i przegryzą, ja zostawiłam je na całą noc.



 (Lewo - spód owocowy, prawo - płatki owsiane)

(Miałam plan robić zdjęcia podczas przygotowania, ale zrobił się przy tym taki bałagan..)

Brownie ma ok. 1200 kalorii - od was zależy, na ile części je podzielicie :D W moim przypadku, gdy mniej więcej 2/5 masy przypadło na płatki owsiane (i tą część podzieliłam na cztery kawałki), a większa część na spód owocowy (tutaj zrobiłam osiem mniejszych kawałków), każdy z nich ma około 100 kalorii. Śmiesznie mało, a ile dobra się w nich kryje! Bardzo polecam wam wykonanie takiego ciacha, świetnie pokazuje, że owoce i orzechy także mogą stanowić podwieczorek :D
~ ~ ~

Rozpisałam się potwornie, jeśli ktoś dotarł do końca to szanuję. Nie jestem pewna, co teraz się będzie dziać na blogu, bo nie zamierzam zrobić z niego kulinarnego pamiętnika (może stanie się tak na instagramie xD). U was udzielać się będę tak jak dotychczas :) Zobaczymy, co życie przyniesie, równie dobrze może mi minąć i wrócę tu z kolejną czekoladą ;)