sobota, 25 czerwca 2016

Haagen Dazs, Macadamia Nut Brittle

Dzisiejszą recenzję częściowo sponsoruje hojny brat, który widząc, że chcę wybulić 16,99zł na pół litrowe lody, dorzucił mi prawie połowę, mówiąc: bosz, ale przepłata (czy jakoś tak). Serdecznie mu dziękuję (znów), bo słynnych Haagenów chciałam spróbować już dawno, ale o ile do przecenianych czekolad mam szczęście, tak tych lodów nigdy taniej nie upolowałam. Wybierałam właściwie spośród trzech smaków - jagodowych, Pralines & Cream (wydały mi się za zwykłe) i karmelizowanych Macadamia, z czego te ostatnie wydały mi się najciekawsze, zwłaszcz,a że tych orzechów także nie jadłam. Mamy więc równanie z wieloma niewiadomymi.. będzie ciężko?


Lody poza zamrażarką trzymałam tyle, ile trwa rajd ze sklepu do domu - myślę, że z 15 minut. Były średnio miękkie, gdyby były na mleku i wodzie to powiedziałabym, że wręcz twarde. Przygotowana na waniliowo-orzechową bombę, zbliżyłam nos i poczułam.. mmm, prawie nic. Leciuchną słodycz i kwasek, nie mam pojęcia skąd.


Pierwsze miejsce składu to śmietanka. Spodziewałam się kremowościu, tłustości i treściwości. Dostałam głównie to drugie, mleczny tłuszczyk czuć od razu, ale to tak oczywista oczywistość, że przejdę do ciekawszych aspektów. Początkowo masa lodowa była twarda, po włożeniu do buzi przez chwilę stawała opór, a jednak zaraz później rozpuszczała się mleczno-wodniście, wprawiając mnie w niemały zdziw. Bo jak to, z jednej strony - konkretna śmietankowa podstawa, z drugiej: gęściej i bardziej 'zalepiająo'  zachowywały się Grycany, które dla porównania jadłam dzień wcześniej. Wrażenie to utrzymywało się przez cały 'kubełek i do końca nie potrafiłam go rozgryźć.

Tyle czasu o konsystencji - najdziwniejszej, z jaką miałam  do czynienia, a co ze smakiem? Tutaj konkrety uderzają z miejsca: tak, słowo 'uderzenie' wyjątkowo tu pasuje. Przysłowiowego puncha w twarz (kubki smakowe?) dostajemy od wanilii, którą czuć w Haagenach na tak niewyobrażalnym poziomie, że specjalnie dałam sobie parę łyżek na przetrawienie tylko tego faktu. Towarzyszy jej intensywna słodycz, ale wyjątkowo (bo jak na lody) nie-cukrowa. Z pewnością to najbardziej specyficzne lody waniliowe jakie jadłam, chociaż nie powiem, żebym oddała im serce. Doceniam, szanuję, ale szczerze? Chyba wolę Grycany. (buuuuu!)


Tym, co tworzyło dla mnie urok tych Haagenow, dzięki czemu zjadłam je sama z nikim się nie dzieląc, był orzechowy krokant z macadamia. Jest to jeden element, który chyba pod wpływem temperatury rozdzielił się na okryte pancerzykiem orzeszki i karmelowe plamki. Próbojąc tych pierwszych dosłownie odleciałam: najpierw chrupnięcie, potem wyraźnie gorzkawy posmak (zapewne) palonego masła i cukru, a potem orzechowy aromat, którego w żaden sposób opisać nie potrafię, bo macadamia 'na sucho' są dla mnie zagadką. Po zjedzeniu tych lodów dalej nie wiem, czy je lubię czy nie, ale nie mam im tego za złe, bo gorzko-maślano-karmelowe otoczki są TAK DOBRE, że bezapelacyjnie okrzykuję je najlepszym lodowym dodatkiem. Najlepszym w ogóle. Żałuję też że karmelowych wstawek nie było więcej, bo komponował się on równie dobrze i podnosił przyjemność z jedzenia.

Krokant w akcji. Takie niepozorne, a cieszy c:

Czas na podsumowanie. Waniliowa waniliowość z wanilią, która jednak nie skradła mi serca, a swoje, ekhem, kosztuje, do tego zaś obłędne połączenie węglowo-tłuszczowe - aka krokant - które ten jeden raz uratowało w moich oczach sens istnienia masła. Wyśrodkowując to wszystko i dzieląc przez cztery wychodzi krągła ósemka, z dopiskiem: mniam, ale w sam raz na raz.
Ocena: 8/10
Cena: 16,99zł (promocyjna)

Po takim odbiorze tak wychwalanych lodów coraz bardziej boję się wybulać 27zł na B&J. Chyba nie byłabym ich najlepszym odbiorcą xD



czwartek, 23 czerwca 2016

Luximo Premium, gorzka czekolada 70% z solą morską

Przy okazji recenzji Lindta ... Orange wspominałam, że przy okazji wizyty w Biedronce kiedy to tą czekoladę zakupiłam, wzięłam jeszcze dwie tabliczki. Jedną z nich jest prezentowana dzisiaj gorzka z solą, która skusiła mnie głównie pięknym opakowaniem i niezłym składem. I, oczywiście, ceną - 2,99zł, aż cieszy oczy. Poza tym, byłam ciekawa jak wypada (nie)zawodne połączenie sól - czekolada przy wyższej zawartości kakao, dotąd miałam z nim styczność w tabliczkach deserowych/mlecznych/białych, ale nigdy w gorzkich. Tuż po samym zakupie pomyślałam, że mogłam je sprawdzić w droższej, pewniejszej tabliczce, ale cóż, słowo się rzekło, a pieniądze popłynęły.


W ślicznym kartonikowym opakowaniu kryje się tabliczka owinięta prawie-nierwącym-się sreberkiem. Podzielona jest na dziesięć eleganckich kostek (wreszcie ziarno kakao przypomina.. kakao), czym biedronkowa czekolada udowadnia, że nie wszystko, co marki 'dyskontowej musi wyglądać paskudnie i tanio. Łamie się z dźwięcznym pyknięciem (nie chrupnięciem).


Przybliżając nos do tabliczki nie spodziewałam się szaleństw, a zostałam miło zaskoczona - poczułam kakaowo-kawową gorzką woń, nasyconą czymś pełniejszym, pewną nutą będącą przewodnikiem smaku; Według mnie była tu kapka śmietanki, czyli (innymi słowy) tłuszczu, który, jak wiadomo, podsyca smak potraw.

Gdy pierwszy gryz zaczął rozpuszczać się w ustach, z miejsca zachwyciło mnie, jak idealną ma konsystencję. To, o czym mówiłam przy zapachu, miało przełożenie na smak: gorzka Luximo była pysznie kremowa i wręcz zalepiająca jak na te %, co zbliżało ją trochę do śmietankowej Bellarom*, ale nie czułam w niej specjalnie mlecznych/śmietankowych nut, czym zaplusowała u mnie po raz kolejny. Z miejsca do gry wkroczyło kakao, otulając język delikatnym kakaowym pyłem.



Smaki w Luximi'e są z jednej strony intensywne, z drugiej 'złagodzone' tak jak zapach; Przodują dwa - i jest to połączenie idealne: czyste kakao zmieszane 1:1 z kawą. Przez to (i kakaowy pył) całość przedstawia się gęsto i smoliście, mocno, ale też nie do końca, bo w specyficzną kremowość jest wpleciona rozsądna dawka słodyczy. To naprawdę smakuje bardzo dobrze, a na tym historia się nie kończy! Momentami odbierałam wrażenie minimalnej cierpkości, która przy tyn gorzkim zapleczu skojarzyła mi się z drzewem cytrusowym, dosłownie - z pniakiem.
Dodatek soli w tej tabliczce prezentuje się równie ciekawie, bo raz fala słoności napływa jakby znikąd - bez chrupnięcia, bez ostrzeżenia, po prostu fala smaku, a raz trzyma swą intensywność na wodzy dopóki nie przegryziemy miniaturowego kryształka. Wtedy atakuje ostro i krótko, jakby była szpilką którą ktoś błyskawicznie przebija opuszek palca. Czy jest inna od soli użytej np. w Lindtcie Excellence? Wydaje mi się, że tak, jeśli można oceniać sól po jej intensywności, ta stoi zdecydowanie wyżej. (ale też ilościowo nie jest jej tak dużo, tzn. nie jest tak równomiernie rozmieszczona po całej tabliczce)


Pierwsze parę kęsów Luxim'y Premium było dla mnie niemałym.. dużym zaskoczeniem, potem zaś dałam się porwać kakaowo-kawowo-słonej magii czekolady i zjadłam jej na raz ponad pół - mi to tak często się nie zdarza jeśli chodzi o gorzkie tabliczki. Ta była jednak tak dobra, satysfakcjonująca i przystępna jednocześnie, że chciałam jej więcej i więcej. Nie wiem jaką metamorfozą przechodzi teraz biedronkowa marka - na pewno nie jest już Wawelem, dzięki Bogu! - ale trzymam kciuki żeby w niej postępowała, bo efekty są świetne. To najlepsza czekolada, jaką jadłam w tej cenie i każdemu bezapelacyjnie ją polecam!..
Ocena: 10/10
Cena: 2,99zł

..chyba że nie anty-fanom soli, ale dla nich jest wersja z nibsami z kakao :D

*Btw.  Z Luximo Premium wypuszczono też serię czekolad śmietankowych, do złudzenia przypominają Bellarom (przynajmniej tak mi się wydaje) składem i gramaturą! Jeśli są równie dobre co ta, to polecam spróbować, wyglądają obiecująco ^-^

    

niedziela, 19 czerwca 2016

Wedel, gorzka Creme Brulee

Ciekawość to pierwszy stopień do.. Nie, to głupie przysłowie, gdyby ludzie nie byli ciekawi, nic by w życiu nie wymyślili i zapewne etapem rozwoju bylibyśmy w epoce kamienia łupanego.
Gdyby kózka nie skała, to by nóżki nic w życiu nie osiągnęła! (dzięki Krzysztof Gonciarz)
Nie mam więcej pomysłów, chciałam jakkolwiek się usprawiedliwić, czemu taka tabliczka tutaj (bo to przecież blog na poziomie yhym), ale w sumie.. przecież nie muszę. Jem co chcę, opisuję co chcę. Pokazuję prawdę, do której ciężko mi się czasem przyznać samej przed sobą (no Zosia, taki syf?) i przed moją przyjaciółką (bo wiem że mnie zjedzie xD). Ale przed Wami mogę. Także dzisiaj Wedel Creme Brulee.


Na początek powiem, że ta przeterminowana (! bodajże tydzień) tabliczka jest najlepiej wyglądającym Wedlem z jakim miałam do czynienia. Została zakupiona przez moją babcię w osiedlowym sklepie i dobrą chwilę leżała otwarta, więc naprawdę obawiałam się, co ujrzę w środku. A tu zero białego nalotu, nic się paskudnie nie rozwarstwiło. Kompletnie tego nie rozumiem, ale założyłam, że to dobry znak.
(w kwestii smaku i konsystencji, nie wątpliwej jakości :P)


Czekolada pachnie deserówkowo-kakaowo, a także trochę alkoholowo.
Powłoczka rozpuszcza się szybko, jest dość tłusta. Odrobinę proszkowa, ale tą cechę zostawiam dla nadzienia. Jej smak idealnie opisuje resztka nierozpuszczonego w mleku gorzkiego kakao (oczywiście z łyżeczką cukru) pozostała na dnie kubka. Słowem: nie jest źle, choć nie jest to typowy Wedlowy posmaczek, a przynajmniej takie odniosłam wrażenie, nie pamiętam go zbyt dobrze. Na pewno tłuściejsza niż gołe wersje tabliczkowe. Przy tych dwóch kostkach które zjadłam wyczułam także dziwną spirytusową nutę, która na dłuższą metę zapewne zaczęłaby mi przeszkadzać.



Nadzienie dzieli się na dwie części: jedna kolorem przypomina krówkę i częściowo krówką smakuje. Znaczy na pierwszym miejscu jest to cukier z utartym żółtkiem, potem zaś posmak sproszkowanego cukierka. Biała część jest najbardziej proszkowym 'kremem' jaki spotkałam w czekoladzie; poza tym słodka i nijaka, ciężko powiedzieć coś więcej.
Mały niuans: momentami znikąd pojawiała się nutka soli, trochę niedowierzałam ale sprawdziłam skład i faktycznie tam jest. Plusik.



Naprawdę nie mam co więcej dodać.. oprócz tego, że całość w zaskakująco dobrym stanie jak na Wedla była prostym, ordynarnym słodyczem, w którym połączenie cukrowe nadzienie - 'gorzka' powłoka wyjątkowo grało. Trochę jestem w szoku, bo myślałam, że będzie niezjadliwa. A na mój pusty żołądek niemogący się doczekać czegokolwiek, była w porządku. Spuśćmy zasłonę milczenia na skład, bo to jest jakiś okrutny żart; Zamiast tego zapiszmy tą czekoladę jako częściowo w miarę pozy.. khy, pozytywne zaskoczenie, o którym zapomnę zapewne jutro.
Ocena: 7.5--/10 (te minusy za skład)
Cena: -

czwartek, 16 czerwca 2016

Lindt, Creation: Dark Sumptous Orange

Zosia-tłumacz-na co dzień szalony anglista, a ma problem ze słowem sumptous. Nigdy nie słyszałam, nigdy nie widziałam, trudno mi było je przepisać. Co na to Google tłumacz? "wystawny, wspaniały, okazały, bogaty, przepyszny, luksusowy, lukullusowy.. wait, what? Polski język równie trudny? Naprawdę współczuję cudzoziemcom, którzy mają aspirację się go uczyć. Ale wracając do czekolady: to prawdopodobnie najmniej pożądana przeze mnie tabliczka Lindt'a ever. Jeszcze Creation z nadzieniem pomarańczowym - ok, ale ta? Grube kostki (wrrr) kojarzące mi się z okropnym Creme Brulee, wypełnionione nadzieniem z paroma różnymi tłuszczami i źródłami cukru, aromatami, koncentratem soku cytrynowego (?) i benezenesonanem sodu... Więc dlaczego? Ano dlatego, że jak człowiek widzi trzy takie tabliczki w podartym kartonie w koszu z różnościami w Biedrze, to naprawdę ciężko mu się oprzeć. Znaczy nie kupiłam wszystkich trzech, wzięłam jedną, a razem z nią jeszcze dwie biedronkowe czekolady. I przeszczęśliwa wyszłam, lżejsza o dyszkę. Czas pokaże, czy się opłacało.

Chyba jedyna rzecz która wyszła na dobre serii Creation po zmianach związanych m.in ze zmianą gramatury i rozkładzie składników, to nowe opakowania. W tym rozmiarze i grubości bardzo mi się podobają, może dlatego patrzyłam na całą serię przychylnym okiem (*kiedyśtam). Wyjątkiem nie jest Sumpte-ble Orange, szczególnie te trufle czające się za pomarańczką mi się podobają. Z drugiej strony 'przekrój' kostki nie wygląda ani odrobinę zachęcająco, pomarańczowe cząstki wyglądają po prostu jak robaki. W dodatku sugeruje on, że nadzienia jest w tabliczce od groma, a trochę obawiałam się jego jakości po przestudiowaniu składu i wspomnieniu obrzydliwego CB.


Jako że do czekolady dodano olejek pomarańczowy, pachnie ona podobnie do Weichnachts Orangen-Truffeln, tyle że bardziej ordynarnie-pomarańczowo i bez jakichkolwiek przypraw. Jej warstwa jest nieco nierówna w całej tabliczce, czego na zdjęciach już nie uchwyciłam, ale ogólnie sprawa przedstawia się następująco: gruba czekoladowa podstawa, podobnej grubości warstwa nadzienia i cienka warstwa polewy z wierzchu.
Tabliczka jest dość ciemna, co teoretycznie nie powinno mnie zaskoczyć, ale podświadomie byłam przygotowana na mleczną bryłę także..


Najpierw sama czekolada: dla mnie przeszła ona aromatem pomarańczy. Poza tym, o dziwo, nie jest zbyt słodka! Mam wrażenie  Jestem pewna, że mniej od Lindt'a Excellence. Podobnie jest z kakao - chociaż szwajcarskie deserówki nie można nazwać siekierami, to zawsze posmaczek swój miały i czasami w zupełności mi on wystarczał. Tu brakuje mi konkretniejszego kakao, w jego miejsce jest jakby użyte więcej kakaowego tłuszczu (tudzież innego). Nie przekłada się to jednak na rozpuszczalność czekolady, bo topi się dość powoli, a zachowuje trochę gliniasto. Oczekiwałam po niej czegoś więcej.


Nadzienie jest tłustsze, trochę jest kremowe, przyznaję. Jest go mniej więcej tyle co czekolady, na szczęście. W smaku, podobnie jak czekolada, nie ma mocnego motywu przewodniego: myślę, że bardziej czuć w nim kakao jak z tłusto-mlecznego napoju kakaowego (oczywiście nie z Puchatka, a wersji deluxe, bo niesłodzonego prawdopodobnie odtłuszczonego).

Cząstki pomarańczy mają dość wkurzającą konsystencję, bo jak twarde kawałki żelek. Są malutkie, więc nie przeszkadza to tak bardzo, ale mnie byle farfocel może wejść między zęby więc rozumiecie. Galaretkowy posmak pomarańczy. Ich smak określiłabym jako.. niegroźnie galaretkowy, bo daleko im do świeżości i naturalności malin z Cemoi, ale jednocześnie nie biją tanizną i są całkiem przyjemne. Fakt, czy ktoś taki dodatek w czekoladzie lubi, to już inna sprawa - ja do fanów pomarańczy w tabliczkach się nie zaliczam (jak zapewne większość populacji*), więc musiałyby mieć w sobie coś wyjątkowego, żeby mnie powaliły. Niestety Lindt na żadne szaleństwo się nie pokusił, chyba że chcecie nim nazwać olejek pomarańczowy, który jednak nie jest bardzo wyczuwalny, głównie w zapachu.
*w blogosferze :P Jeśli jest inaczej uświadomcie mnie.

Czas na podsumowanie: myślę, że Sumptous Orange (ha, udało się) nie zapamiętam na dłużej niż parę dni. Prawdopodobnie już za tydzień nie będę pamiętać, że taką tabliczką jadłam. Poprawna, może nie do bólu, ale jak dla mnie po prostu nudna. W tej cenie ok, bo jakości nie mogę chyba nic zarzucić. Gdyby czekolada była bardziej wyrazista, dałabym punkt więcej.
Ocena: 6.5/10
Cena: 5,56zł (promocja)

Taki mały szczegół: czy wolicie zdjęcia składu na początku czy na końcu wpisu? Nie wiem, ile ludzi je czyta, ale ja zawsze zerkam więc chcę wiedzieć ;)

sobota, 11 czerwca 2016

Cémoi, Nature: Dark Raspberry - ciemna czekolada 55% z malinami

Na lepszy początek weekendu przedstawię wam dzisiaj czekoladę francuskiego producenta Cémoi.
Miałam mały problem jak ją opisać, gdyż tabliczka o 55% zawartości kakao z cząstkami malin nie brzmi dla mnie jak "czekolada gorzka malinowa", co sugeruje tłumacz. A, "czekolada gorzka malinowa BIO" tak dla ścisłości. Właściwie wszystko przemawiało za tym żebym ją kupiła, bo 1) promocja, 2) śliczne opakowanie (podobają mi się napisy.. ich czcionka? No i zewsząd bijące 'organic bio' :P) i 3) idealny dobór składników, dokładnie na takie połączenie miałam ostatnio ochotę. Przystępna cena, bo Lindt'owa  - 6,99zł - nie pozwalała się długo wahać. Raczej nie kupiłabym jej (wtedy) bez tej przeceny, kosztuje bodajże 13zł, ale w tym przypadku mamy pewność, że płacimy za bio skład (oprócz lecytyny), więc niech będzie.

Dotąd myślałam, że najwięcej czekoladowych cudów jest w Almie, ale popatrzcie, Auchan też jest niczego sobie. No i więcej jest takich na każdą kieszeń ;)


Pierwszym, za co chcę pochwalić tabliczkę Cémoi, jest opakowanie. Pomijając kartonik, tabliczka owinięta jest sreberkiem którego nie trzeba rwać, żeby się do niej dostać. Wierzycie w to? Rozkłada się ono jak papier śniadaniowy, coś pięknego (aż musiałam zrobić zdjęcie).


Z wierzchu widzimy podział tabliczki na dziesięć płaskich kostek, ozdobionych paskami. Od spodu zaś wesoło szczerzą się do nas cząstki malin, jest ich naprawdę dużo.
W zapachu czułam przede wszystkim kakao, które sprawiało wrażenie lekko duszącego, jak kurz, zapach zakurzonej księgi. Kurz z kakao ;) Wąchając ją po raz drugi, któregoś kolejnego dnia jedzenia, pomyślałam, że pachnie podobnie do 'Manufaktorowskiej Ghany.


Czekolada jest dość chrupka i jednocześnie trochę się 'sypie' - jedząc ją samoistnie tworzą się czekoladowe opiłki. Właściwie od razu zaczęłam ją gryźć, gdyż rozpuszcza się bardzo powoli.
Spodziewałam się, że w takim razie będzie sucha, ale nic bardziej mylnego: jest przyjemnie i kremowo kakaowa, gładka jak mus czekoladowy. (Jednocześnie nie tłusta!) Nie szukałam w niej jakiś szczególnych nut smakowych  - głównie przez dodatek, ale o nim zaraz - i też nie czułam takiej potrzeby: to było po prostu dobrej jakości kakao. Bardzo mi to pasowało! Zwłaszcza, że do niego dochodziła delikatna, także w pewien sposób kremowa słodycz, dzięki czemu całość smakowała jak lekki kakaowy deser.


Dodatkiem do czekolady, zadziwiająco w ilości tylko 3% (po spodzie tabliczki strzelałabym, że więcej) są cząstki malin. (Po prostu maliny, nie podejrzane suszki czy cząstki malinowe o smaku)
Niby są twardawe, ale chyba łatwiej je rozpuścić niż rozgryźć. Nie są za duże, więc nie skupiałam się na nich z osobna, pozwoliłam, żeby skomponowały się z czekoladą i czekałam, aż ujawnią swoją moc.. Długo czekać nie musiałam ;) Jest ich taka ilość, że już po chwili zalewają usta słodko-kwaśnym, intensywnie malinowym sokiem. Tak, miałam wrażenie, że są aż tak soczyste! Jeśli to zasługa tego, że są bio i w związku z tym bez żadnych syfów, to oficjalnie przyznaję że takie dodatki powinno się stosować w każdej czekoladzie. Po zjedzeniu kostki pozostawiały na języku przyjemny, owocowy posmak.


Czekolada zaskoczyła mnie i to pozytywnie, bo dostałam coś innego niż się spodziewałam. Myślałam o wyraźniejszym smaku kakao i śladowej ilości malin jako małe urozmaicenie, a dostałam prawdziwe malinową tabliczkę. Oprócz standardowej oceny (którą odnoszę zarówno do ceny 7zł, jak i 13zł), tabliczkę wyróżniam plusem za najlepsze owocowe cząstki, z jakimi dotąd się w czekoladzie spotkałam.
Ocena: 8+/10
Cena: 6,99zł (promocyjna)

wtorek, 7 czerwca 2016

Cocoa, surowa czekolada z wiśnią i acai

Macie pomysł gdzie osoba niepełnoletnia może popracować dorywczo w czasie wakacji? Czy gdzieś się zgłosić, gdzie takich ogłoszeń szukać? Stary dobry sposób o nazwie (imieniu?) wujek Google za bardzo mi nie pomaga, a odkąd wykruszyły mi się prawie wszystkie wakacyjne plany, szukam sposobu żeby spełnić jakkolwiek produktywnie ten czas. Praca=pieniążki=więcej czekolady :>
~ ~ ~


Sięgając po gorzką Cocoa z dodatkiem wiśni i jagód (w tym acai) byłam bardzo podekscytowana. Ta tabliczka nie mogła trafić na lepszy czas - po raz pierwszy mam fazę na ciemne czekolady z owocowymi dodatkami. Raz chcica była tak wielka, że prawie kupiłam 'gorzkiego' Wedla z cząstkami grejpfruitowymi, bo nic innego nie było. W końcu nie zrobiłam tego ze względu na tłuszcz mleczny i choć to już średnio aktualne, to jednak wiem, że niczym (prawdopodobnie) ta czekolada by mnie nie zaskoczyła. Znam szatańsko gorzkie Wedle, za to z surową Surovital miałam styczność tylko raz i była to niżej procentowa tabliczka: migdałowa cappuccino z morwą zawierała 55% kakao. W wiśnia-acai mamy do czynienia z 60%.



Ponownie piękne opakowanie - tym razem w jeszcze ładniejszych kolorach - i śliczna, 50-cio gramowa tabliczka podzielona na 8 kosteczek. Przełamuje się z pewnym oporem, przez co kwadraciki z wygrawerowanym Cocoa już nie wydają się takie liche.
W zapachu czułam goryczkę pochodzącą z kakao a także jakąś inną, nieokreśloną. Oprócz tego wyraźnie przebrzmiewał owocowy kwasek; czułam, że to będzie mocno wiśniowa tabliczka.


Gdy kostka powoli zaczęła się rozpuszczać, właściwie z miejsca mnie zaskoczyła. Pierwsze co zarejestrowałam to faktycznie kwaśne wiśnie! Tak kwaskowe, że aż gorzkie - to było moje skojarzenie. Potęgowało się jeszcze bardziej, gdy kawałek szybciej rozgryzałam. Dochodził wtedy do niego pewnego rodzaj chłodek, metaliczność, taki efekt orzeźwienia jaki daje ksylitol. Chwilę rozkoszowałam się tym połączeniem, ale potem.. Gorzkość zaczęła wzrastać na sile. Nie powinno być w tym nic dziwnego, ale szczerze, zapomniałam, że jem czekoladę. Zamiast różnorodnych nut kakao zaczęła mnie przytłaczać dziwna gorycz, której źródło zdawało się być w owocach, a dokładniej w wiśniach - jakby zepsutych/sfermentowanych/przejrzałych? Nie mam pojęcia, czyżbym nie pamiętała ich 'prawdziwego' smaku? Parę lat ich nie jadłam, podobnie nie miałam styczności z jagodami acai, które być może odpowiadają za te dziwne nuty.


Ta tabliczka Cocoa zmieszała mnie tak bardzo, że zjedzenie tych ledwie 50-ciu gram zajęło mi 4 dni. To chyba rekord! Trzy degustacje kończyły się na 1-1.5 kostkach, gdyż po tej ilości po prostu nie byłam w stanie sięgnąć po więcej. Gorycz zalewała usta, zniesmaczała, nasuwała złe skojarzenia i dziwne wrażenie, że coś podczas produkcji poszło nie tak. Ostatniego dnia - tak dla równowagi - zjadłam 3-4 kostki i nawet miałam ochotę na więcej. Nie mam pojęcia, jak to się stało i dlaczego. Mam za to wielki problem, jak ocenić tą czekoladę. W 75% przypadków niezjadliwa i na 3/10? A co z ostatnią degustacją? Chyba pierwszy raz na blogu powstrzymam się od oceny. I ciężko mi wam ją polecić lub odradzić, kto odważny niech przekona się sam.
Ocena: -
Cena: uwaga uwaga.. 3,50zł :>

niedziela, 5 czerwca 2016

Ülker, Cikolata - mleczna czekolada z pistacjami

Poczęstunki, poczęstunki, wszędzie w gościach poczęstunki. Chociaż nie cierpię, gdy ktoś serdecznie próbuje mi się wcisnąć kawał ciasta z kremem śmietanowym i galaretką - milion powodów czemu go nie chcę nie wystarcza - to jednak moją normę kosztowania u innych wyrabiam głównie dzięki wizytom u przyjaciółki. Ma kucharski dryg, to raz, a dwa - jej rodzice całkiem często przywożą jej słodycze/inne produkty których dostępność w sklepach jest w przybliżeniu równa zeru. Ostatnim razem miałam szczęście spróbować trzech bombowych rzeczy: pierwszą było masło z pistacji (jedynie pistacje + cukier w składzie = NIEBO!), drugą kruche ciastka z pastą z daktyli i ostatnią, na dobre zakończenie dnia - opisywaną dziś czekoladę. Zapobiegawczo zrobiłam zdjęcia przed jedzeniem, bo obie czułyśmy, że to będzie coś świetnego. Opakowanie wygląda niepozornie, więc niech was nie zmyli na sklepowej półce!


Po odpakowaniu papierka i wyjątkowo upierdliwego sreberka naszym oczom ukazała się 80-cio gramowa tabliczka, trochę mniejsza od tych RS'a. Przystawiając nos pragnęłam poczuć upajający aromat mlecznej czekolady, której nie jadłam już wieki. I słuchajcie, nie zawiodłam się. Zapach jest głęboko kakaowy, słodki i na końcu mleczny, jak lepszy Ritter Sport czy Chateau (jeszcze te firmy będę przywoływać). Pistacji początkowo nie wyczułam, ale nie powiem, żebym bardzo się na tym skupiła.


Mimo wysokiej temperatury tabliczka była w dobrej kondycji, co cieszy. Biorąc pierwszy gryz ominęłam orzechy (których jest w tabliczce naprawdę dużo, a ja głupia zapomniałam sfotografować ją od dołu!) i skupiłam się na czekoladzie. Rozpuszczała się w umiarkowanym tempie, jej konsystencję porównałabym do Bellarom, bo podobnie śmietankową, ale o wiele 'lżejszą;. Na początku czuć lekko karmelową słodycz, nie było jej ani za dużo, ani za mało. Zosi skojarzyła się z cukrem trzcinowym, coś w tym jest. Potem mleczność z dozą tłustości, która skojarzyła się nam z aksamitnym czekoladowym kremem. Uzupełnieniem jest wyjątkowo aromatyczne, jak na zawartość 30%, kakao. Myślę, że był to poziom wyżej niż najlepsze Ritter Sporty czy Chateau; gdyby takie tabliczki były w cenie 3-4 zł na sklepowych półkach, kupowałabym je na pewno.


Nie mogąc dłużej ich ignorować, przegryzłam pistację. Nie wiem, czemu zaskoczyło mnie, że były tak intensywnie zielone! Chrupiące w idealnym stopniu, niesolone, a mimo to wyraziste i charakterne.. Co tu dużo powiedzieć, pyszne. Przebiły moje ulubione solone pistacje (te kupowane na wagę). Świetnie łączyły się z czekoladą, według mnie lepiej niż orzechy laskowe czy nawet migdały. Niebo!


Na finiszu kakao zostawia po sobie leciuchną cierpkość, a pistacje wyrazisty prażony posmaczek.
Przez pewien czas się zastanawiałam, czy mój tak pozytywny odbiór nie jest spowodowany przerwą od czekolady, ALE: tydzień temu oddawałam bratu tabliczkę mlecznej Peruginy i gdy wcześniej ją powąchałam, odrzuciła mnie swoim zapachem. Czułam w niej bardzo słodką Milkę. Ta to zupełnie inna historia. Jeśli kiedykolwiek ją jeszcze zobaczę, kupię bez względu na cenę. Sądząc po opakowaniu nie powinna być szczególnie droga, ale pewności nie mam, więc i z oceną nie będę aż tak szaleć, bo stosunku jakość-cena nie znam. Tak czy siak, wszystkim wam serdecznie polecam!
Ocena: 9/10
Cena: -