sobota, 29 sierpnia 2015

Orion, Margot Artemis

Dla odmiany od czekolad i lodów, prezentuję dzisiaj,  jakże egzotycznie i wakacyjnie wyglądający, baton firmy Orion. Słyszałam o nim już wcześnie i byłam go niezmiernie ciekawa, no bo halo, soja w słodyczach? Po czesku nazywany jest sojova tycinka, cieszy oko logiem producenta i dużym wyborem smaków. No właśnie, mając przed sobą tyle rodzajów, okazałam się totalnym łosiem i wzięłam wariant z kokosem i.. ponczem. Ja i alkohol w słodyczach? Brawo Zofia, brawo.


Na (nie)miłe powitanie dostałam w twarz nos aromatem procentów. O ile takie wiśnie w czekoladzie pachną dla mnie znośnie, to ten zapach jest po prostu straszny. Ostry, duszący, twarzwykrzywiający.
Marszczę się jeszcze bardziej, gdy odkrywam, że oblewająca baton czekolada przesiąknęła nim po całości; oprócz tego jest ziemista i.. no, tyle. Nie smakuje kakaem, nie smakuje mlekiem, nie smakuje niczym.

 

Z narastającym niesmakiem zabieram się za jasną część nadzienia. Pierwsze co czuję, to słodka jak ta lala słodycz. Przez konsystencję, która przypomina mi mokry piasek mam wrażenie, jakbym jadła pozlepiane grudki cukru. Zakładałam, że ta warstwa będzie kokosowa, ale obiecanego orzecha ani widu, ani słychu.  Rozcieram ją między zębami, doszukuję się jakiegokolwiek smaku, ale tu po prostu nic więcej nie czuć. Inaczej sprawia przedstawia się z częścią różową: tekstura pozostaje ta sama, zasładzające do granic błoto, ale tym razem z chamskim posmakiem alkoholu. I tak, jestem jeszcze dzieckiem i mam dziecięce podniebienie, zwykłe piwa czy wytrawne wina nie są dla mnie, ale jestem pewna, że żadnemu smakoszowi dobrych trunków to po prostu nie zasmakuje. Jak wyczytałam, poncz to mieszanka alkoholu z owocami, sokiem, herbatą i cukrem. Dam sobie rękę uciąć, że Artemis pod żadnym względem nie ma z ponczem nic wspólnego. Po zjedzeniu zostawia do tego w buzi okropny, gorzki posmak, taki trochę chemiczny. Ta goryczka skojarzyła mi się z Nospą, z tym okropnym uczuciem gdy tabletka przyklei się do języka i zanim ją połkniesz, zdąży się odrobinę rozpuścić.
Fuj przez duże F.

Ten batonik był pierwszym czeskim słodyczem, który mnie tak obrzydził. Pierw żałowałam, a teraz się cieszę że poza nim kupowałam tylko wyroby stricte czekoladowe. Przede mną jeszcze Studentska (czyli pewniak) i batonik Kastany z gorzkiej czekolady (powinno być dobrze). Póki co, żal i pogarda dla Oriona.
Ocena: 2/10
Cena: ok. 1 euro
Polecam: ... haha, nie. :/

piątek, 28 sierpnia 2015

Cortina, Classic

Dzisiejszy wstęp sponsorowany jest przez silne wkurzenie, które sprawia, że wciskam przyciski na klawiaturze równie mocno, co dzieciak grający w wyścigówki - no bo w końcu jak mocniej przytrzymam górną strzałkę, to samochód będzie jechał szybciej, nie?* Najprościej rzecz ujmując: nie cierpię, gdy ktoś bierze moje rzeczy. Bez pytania. A szczególnie, gdy jest to prezent. Jeszcze bardziej, gdy przedmiotem sprawy jest czekolada, przywieziona przez mamę z Walii i spokojnie czekająca w lodówce na swoją kolej. Bardzo szanuję własność prywatną i jasne, umiem się dzielić, wychowanie z dwójką rodzeństwa robi swoje, ale robię to wtedy, gdy JA mam na to ochotę (co jest chyba normalne).
Tak, może przesadzam, przynajmniej na pierwszy rzut oka, ale spotykam się z czymś takim już enty raz i jestem prawie pewna, który z domowników to robi - przez co jeszcze większy szlag mnie trafia.
*przyznajcie, że też tak robiliście :P

Cortina, lód który niby od dłuższego czasu mnie ciekawił, ale jakoś nigdy nie zebrałam się, żeby go kupić. Jednak będąc na stacji i stwierdzając, że w lodówce nie ma nic ciekawszego, sięgnęłam po wyrób od Nestle bez żalu, a nawet z pewną ciekawością. Rozpakowywanie w samochodzie, szybkie zdjęcie i szamiemy, bo będąc mną, ufajdanie wszystkiego naokoło naprawdę nie jest trudne.


Najpierw dowiedzmy się, co dokładnie skrywa opakowanie: Lody waniliowe z sosem o smaku czekoladowym (16,5%), oblane czekoladą mleczną "couverture" (25,2%) z prażonymi siekanymi orzechami ziemnymi (2,6%). Okej, przejdźmy do pierwszej nieścisłości kryjącej się za tym opisem: wanilii to te lody na oczy nie widziały. Nazwałabym je po prostu.. słodkimi, bo do śmietankowych także im daleko. Brak w nich jakiejkolwiek gładkości czy kremowości, bardziej smakują jak zamrożone mleko wymieszane z wodą. Okrywająca je czekolada jest śmiesznej grubości, powiedziałabym, że przynajmniej trzy razy chudszej niż polewa z lidlowej podróbki Magnuma. Łamie się z łatwością, szybko się rozpuszcza i nie pozostawia po sobie właściwie żadnego śladu. W smaku, ponownie - jest słodko, trochę tłustawo, kakao nawet nie pomacha nam na pożegnanie, bo zwyczajnie go tam nie ma. Zatopione w środku kawałki orzeszków są w ilości tak symbolicznej, że od czasu do czasu coś tam pod zębem chrupie, ale do wrażeń smakowych nie wnosi nic nowego.

(Przez me gapiostwo zapomniałam zrobić zdjęcia na którym widać nadzienie, wybaczcie :P)

Rdzeniem loda jest czekoladowy sos i gdy w końcu się do niego dokopuję, to on zaczyna grać pierwsze skrzypce: w zapachu czuć leciutko alkohol, ale na tyle lekko, że mi to nie przeszkadza, za to nasuwa skojarzenie z truflami. W porównaniu do reszty jest mało słodki, mocno czekoladowy; pierwszy i jedyny wyrazisty element w tej układance. Nadaje całości choć odrobinę charakteru i sprawia, że bez obrzydzenia kończę loda.

Cortina czaruje nas opakowaniem, pięknym opisem zachęca do kupna, jednak nie daje nic w zamian. Prawie nic, sos był naprawdę niezły, jednak gdyby nie on, nawet nie wiem, czy zjadłabym loda w całości. Chociaż może by mi się udało, bo w swojej konsystencji i ilości dodatków jest tak ubogi, że równie dobrze można przegapić fakt, że już się go zjadło.
Ocena: 5/10
Cena: 4zł, stacja.. jakaś tam
Polecam: hmm, jeśli ktoś ma ochotę na loda, ale jest bardzo najedzony, spokojnie może po Cortinę sięgnąć - nawet nie zauważy, kiedy ją wszamie :P

poniedziałek, 24 sierpnia 2015

Studentska, mleczna z orzeszkami, galaretkami i malinami

Czas na kolejną, tym razem mleczną, Studentską - jak wspominałam w recenzji jej ciemnej koleżanki, miała być ona chwalebnie odpakowana i zjedzona w Chacie pod Rysami. Plan nie wypalił, za to ulewa jaka nas spotkała potraktowała ją dość brutalnie (wg. mnie opakowanie wygląda jak przeżarte przez kwas <3). Na szczęście dzięki dodatkowej warstwie sreberka czekoladzie nic się nie stało, więc o żadnym uszczerbku na smaku i - co za tym idzie - taryfie ulgowej nie było mowy.

(Smutne, nie?)


Standardowo w czekoladzie na próżno szukać kakao: czy w zapachu, czy w smaku. Przeszkadza mi to o wiele mniej niż w 'horkej', bo tam tego aromatu MIMO WSZYSTKO oczekiwałam. Jej teksturę określiłabym (ponownie) jako gliniastą, za to mam wrażenie że słodycz jest niższa niż w "gorzkiej" (o ironio :')). Hojnie nadziana tabliczka cieszy oko i zachęca do jedzenia, przejdźmy więc do dodatków.


Orzeszki - świeże, chrupiące, dzięki Bogu nie rozmiękłe; orzechowe i wspaniałe, bez nich ta czekolada nie miałaby racji bytu. Standardowe dla Studentskiej galaretki są słodko-kwaskowe, ani mi nie przeszkadzają ani zbytnio nie rajcują. W tym wariancie smakowym nowe są malinowe cząstki, które występują w postaci żelek, i - jak mój brat stwierdził - dominują smak czekolady. Zgodzę się z tym, że ich smak mocno wybija się ponad resztę. Czy to dobrze? Zależy od punktu widzenia, mi to pasowało. Smak malin jest sztuczny i to bardziej, niż nieco sztuczny, ale spodziewałam się, że tak będzie - więc dla mnie okej. Ogólnie gdyby nie orzeszki i ich bogaty (w porównaniu do reszty) aromat, powiedziałabym, że ta Studentska smakuje jak malinowe galaretki w czekoladzie, tylko w odwróconych proporcjach :P


Nie jestem pewna jak mam ocenić tą czekoladę. Tutaj, w zależności od preferencji, dominujący 'owocowy' smak może bardzo przeszkadzać lub pasować. Ja byłam zadowolona, chociaż kto wie, może następnego dnia odebrałabym ją zupełnie inaczej? Nie mam jak tego sprawdzić, gdyż resztę tabliczki oddałam, więc pokieruję się obecnym humorem i wystawię Studentskiej abstrakcyjnie wysoką ocenę.
Ocena: 8/10 (ale nie gwarantuję, że się utrzyma, bo przede mną jeszcze degustacja białej! :))
Cena: 2 euro
Polecam: prosto i konkretnie - fani malinowych galaretek będą wniebowzięci :P

niedziela, 23 sierpnia 2015

Mlékárna Kunín, mlečná rýže višňová

Dzisiaj 'na talerzu' deserek zakupiony na Słowacji jako produkt z kategorii "nie wiem co mogłabym kupić, ale coś chcę na pewno". Stojąc przed lodówkami ów ryż jako jedyny wpadł mi w oko, w dodatku była to ostatnia sztuka, więc można powiedzieć, że cały wszechświat przemawiał za tym żebym go kupiła. Dwie godziny później trafiliśmy (oczywiście) do o wiele większego i bogatszego sklepu, gdzie cały regał był po brzegi wypełniony różnymi serkami, jogurtami etc. Byli tam też znajomi naszego bohatera, z całą gamą ciekawszych smaków. Zgrzytając zębami i wyklinając na swoją wcześniejszą zachłanność, wrzuciłam wyrób z mleczarni Kunin do lodówki i tam postał sobie parę dni, czekając na przebłysk mojej łaskawości. Nastawiłam się do niego raczej negatywnie i nie miałam w planach go opisywać, ale po pierwszej zjedzonej łyżeczce zrozumiałam swój błąd (stąd iście wspaniale prezentujące się wieczko).


 W tej recenzji parę razy będzie się powtarzać słowo: śmietanka, gdyż jest to kwintesencja tego deseru. Pierwszy raz czujemy ją jeszcze przed spróbowaniem, jest to jeden z najładniej pachnących mlecznych produktów jakich próbowałam. Delikatny, ale wyczuwalny aromat, z miejsca zaskoczył moje zmysły, po to by po chwili zmieszać się z zapachem słodkich wiśni. Może zwariowałam, ale kupił mnie z miejsca. Dalej MUSIAŁO być tylko lepiej - i było. Śmietankowa masa jest śmietankowa, śmietankowa, a potem śmietankowa, mmmm! Do tego słodka na odpowiednim poziomie. Ziarenka ryżu są konkretne i twardawe, świetnie kontrastują z bezkresną gładkością i delikatnością. Powstrzymując się przed zjedzeniem w parę sekund całej masy, próbuję wiśniowego sosu. O matko, jakie to dobre!


 Smakuje jak nie do końca zblendowanyy mus, konsystencją zbliżony do gęstego kisielu (kiślu?). Czuć w nim (na ile to możliwe :P), najprawdziwsze wiśnie, oczywiście dosłodzone, ale także naturalnie kwaskowe. Znajduję parę większych owocowych kawałków i z radością rozgniatam je na języku. Mmmm!

W przeciwieństwie do Mullera Riso na drugim miejscu stoi śmietana a nie maślanka! I ryżu 1% więcej :P

Łączyć czy nie łączyć, którą część zjeść pierwszą, a którą zostawić na koniec? Nie wiem, nieważne, przepadam w całości absolutnie i nie zastanawiam się nad takimi praktycznymi rzeczami. Jedyna myśl, która przywraca mnie do rzeczywistości, to MUSZĘ TEGO KUPIĆ WIĘCEJ!
Ocena:10/10
Cena: nie pamiętam, ale czy to ważne?
Polecam: mmmm, śmietankaa...

piątek, 21 sierpnia 2015

Wawel Mocno orzechowy, baton z czekolady mlecznej z masłem orzechowym

Szpiglasowy Wierch, 2172 m n.p.m., ja, mama i nieziemska panorama - dobra kombinacja na otarcie łez po niezdobytych Rysach. Po dłuższej chwili napawania się widokami dołącza do nas Johny Depp Mocno orzechowy Wawel. Czemu właśnie on? Czemu ta firma, a nie coś sprawdzonego? Ano dlatego, że dobry ze mnie człek (hehe) i postanowiłam dać jegomościowi szansę, w dodatku z dużymi 'forami', bo jak zły musiałby być słodycz, żeby nie smakował mi w takim miejscu?


Delikatnie odwijałam opakowanie, bojąc się, że zastanę pod nim czekoladowo-orzechową ciapę - na szczęście nic takiego się nie wydarzyło, za to do mojego nosa doleciał typowo-Michałkowy zapach. Przyjemny, ale nie taki, jakiego bym się spodziewała. Baton jest podzielony na kostki, ale na górskim szlaku nie będę bawić się w dzielenie go niczym dama -gryziemy!


Powłoka z mlecznej czekolady jest (niestety) grubsza niż na zdjęciu i dość, hmm, nijaka. W sensie niezbyt kakaowa, trochę gliniasta (to pewnie z uwagi na temperaturę) i słodka, jednak w żadnym wypadku niesmaczna. Nie kupiłabym jej w formie tabliczki, ale w parze z nadzieniem idzie przeżyć.


A nadzienie jest rzekomo masłem orzechowym - uważam, że to duże naciągnięcie, bo to raczej tłusty, orzechowy krem, a ta 'tłustość' pochodzi od olejów roślinnych.  Na szczęście w środku kryją się kawałki orzeszków ziemnych, wyraźnie słonawych i chrupiących - ich aromat wybija się ponad całość i czyni ją przyjemną w odbiorze. Skład na to nie wskazuje, ale, o dziwo, ta kombinacja dobrze imituje smak masła orzechowego, choć czuć, że tak naprawdę nim nie jest. Mogłoby być lepiej, ale nie jest źle.

(To zdjęcie się nadaje na baner reklamowy :P)

Mocno orzechowy z oczywistych powodów przypomina mi Reese's i z zaskoczeniem przyznaję, że to wyrób Wawela bardziej mi smakuje! Krem, choć tłustszy i teoretycznie gorszy, uraczył mnie słonymi orzeszkami za którymi przepadam; Czekolada jest niby przeciętna, ale i tak o wiele smaczniejsza niż jej plastikowy, amerykański odpowiednik.
Ten baton to drugi (po Michałkach) produkt Wawela, który mi zasmakował. Przyczyniły się do tego okoliczności jedzenia, to pewne, but still, what a surprise!
Ocena:7,5/10 (chyba lubuję się w siódemkach)
Cena: ok. 1,69zł w Rossmanie
Polecam: fanom masła orzechowego: daleko mu do ideału, ale z uwagi na ograniczony wybór słodyczy z tym dodatkiem - lepszy rydz, niż nic ;)

środa, 19 sierpnia 2015

Terravita, mleczna z aromatem caffe latte i ciasteczkami

Rodzinne wyjazdy mają wiele zalet - nic odkrywczego, nie? Jedną z nich, najistotniejszą dla tego bloga, jest kupowanie o wiele większej ilości słodyczy niż na co dzień (zwykle mamy w domu paczkę Michałków, co mnie zbytnio nie rajcuje :P). Cieszy mnie to o tyle, że 1) nie muszę wydawać swoich pieniędzy i w efekcie stać na skraju bankructwa :'),  2) mogę wziąć parę kostek/ciasteczek/cukierków i nie martwię się o resztę i 3) próbuję takich rzeczy, których sama w życiu bym nie kupiła. W ten sposób jestem po degustacji czekolady marki Terravita, tabliczki która ma 225g, więc niekwalifikującej się na moją listę "do kupienia". Jak się spisała? Zobaczmy!


Grafika na opakowaniu jest z jednej strony ładna, ale z drugiej zlewa się z tymi wszystkimi napisami i złotymi esami-floresami. W efekcie nie wpada zbytnio w pamięć i nawet nie umiem sobie przypomnieć, czy widziałam ją kiedykolwiek w sklepie. Pod tekturką i takim ni to papierem, ni to sreberkiem, kryje się najdziwniejsza tabliczka jaką widziałam - właściwie nie jest podzielona na kostki, ma jajowate wgłębienia, wypukłości... Na spodzie prześwitują kawałki ciasteczek, chociaż uczciwiej je będzie nazwać zwykłymi herbatnikami.


Czekolada pachnie delikatnie kawowo, typowo jak na słodycze o tym właśnie smaku. Powoli rozpuszcza się w ustach, co nie ma dla mnie zbytniego znaczenia bo i tak wolę kostki gryźć (tak jak lody zresztą). Smak to, poza mleczno-kakaową nutą, połączenie cukierków Kopiko z cukrem - ale nie nazbyt dużym! Zaskoczyło mnie to, bo jakoś wyobrażałam sobie tą Terravitę jako cukier w cukrze, a jest naprawdę okej. Tabliczka wzbogacona jest dodatkowo o kawałki herbatników, których aromat trochę ginie w całości, ale co najważniejsze nie są rozmiękłe i przyjemnie chrupią.

Cóż więcej dodać, ta czekolada naprawdę pozytywnie mnie zaskoczyła. Nie był to może cud nad cudy, bo fanką kawowych słodyczy nie jestem; wolę kawę po prostu pić. Także nie była ona mocno wyczuwalna w smaku, ale i na opakowaniu pisze caffe latte, więc właściwie nie można się czepiać ;) Bardzo przyjemny eksperyment, chociaż nie sądzę, żebym w bliskiej przyszłości sięgnęła po Terravitę - mam inne, ciekawsze firmy do wypróbowania.

Ocena: 7,75/10 :P
Cena: nie wiem, kupiona przez tatę
Polecam: z racji na rozmiar (wg. mnie za duży) i posmak mleka z kawą, a nie kawy z mlekiem, nie zachęcam do kupowania dla siebie całej tabliczki - ja bym jej nie przejadła. Za to jako poczęstunek - brać i się nie zastanawiać :)

poniedziałek, 17 sierpnia 2015

Fin Carre, White Chocolate Corn Flakes (+Milk Chocolate Corn Flakes)

Reakcja większość ludzi na białą czekoladę: ale panie, po co, przecież to nie czekolada, masło z cukrem dla plebsu!!...
Oj nie zawsze mam ochotę być smakoszem, żuć powoli 70 procentówkę z kakao z Ekwadoru i delektować się jej goryczką - dzisiaj podczas wycieczki potrzebowałam CUKRU, najlepiej mocnego ale ładnie podanego, bo, bez przesady, nie jestem koniem i kostek cukru jeść nie będę ;) A jako że wcześniej odwiedziliśmy Lidl, w moim plecaku szczelnie zapakowana leżała właśnie ta tabliczka, na którą od dłuższego czasu polowałam w Polsce, a znalazłam ją dopiero na Słowacji. Może przeznaczone mi było kupić ją właśnie tutaj? Muszę przyznać, że swoją rolę spełniła śpieeewająco, no ale po kolei.


Grafika opakowania jest chyba najładniejszą ze wszystkich Fin Carre'ów, przynajmniej dla mnie. Nie wiem, co ma kanarkowy żółty do fioletu, pewnie nic, ale podoba mi się to połączenie kolorów i tyle!
Pod plastikiem nie kryje się żadne zabezpieczające sreberko, dzięki czemu prędzej można się zabrać za jedzenie. Ale chwila jeszcze zapach.. Słodko-kwaśny, tak jakby.. śmietana? Kurczę, nie jestem pewna, ale ta nuta jest obecna także w smaku. Czekolada jest (zaskakująco!) nieprzesłodzona, cukier stoi tu na odpowiednim poziomie. Oczywiście jest słodka, ale spodziewałam się zmasakrowania kubków smakowych, a nic takiego się nie stało. Trochę proszkowa, zostawia ten ułamek niepewności (Dobra czy niedobra? Co to właściwie za posmak?), ale naprawdę mi smakuje. W dodatku całą tabliczkę wypełniają pokruszone płatki kukurydziane, które mają w sobie ten lekko-słonawy posmak. Równoważą smak czekolady i przyjemnie chrupią. Słowem: pasują idealnie!


Nie czuję potrzeby dłużej się nad tą tabliczką rozwodzić, była naprawdę pyszna i to nie tylko pod wpływem chwili - jadłam ją również w pensjonacie i smakowała równie dobrze. Jeśli jeszcze ją gdzieś spotkam, z przyjemnością kupię.

Cena: nie jestem pewna, chyba ok. 80 centów
Ocena: 8,5/10
Polecam: na cukrowego głoda, ale i bez niego ;)

Mając jeszcze czas i wenę, porównam do białej mleczną wersję tej tabliczki: tę nabył mój brat i wyłuskałam od niego z ciekawości jedną kostkę. Sama czekolada: niezła, żadna wyższa półka to nie jest, ale i tak ma w sobie więcej kakao niż Milka ;) Jest także niestety słodsza, niż w lubianym przeze mnie wariancie z orzechami (tej samej firmy, też się tu kiedyś pojawi :)). Dodatek chrupek kukurydzianych w tym przypadku zupełnie nie pomaga - kojarzy mi się z wrzucaniem Cornflakes'ów do mleka, które przeszło smakiem i zapachem wcześniej jedzonych płatków czekoladowych: ble!
(Serio, to moja najprawdziwsza schiza z czasów dzieciństwa, nienawidzę tego :P)


Dla odmiany ta wersja nie zasmakowała mi w ogóle, ale może to i dobrze, bo lista słodyczy "do powtórzenia" rosłaby i rosła..

Cena: jak biała, ok. 80 centów
Ocena: 6,5/10

Wczoraj miała być gorsza pogoda niż wtedy na Rysach, a 3/4 dnia było słonecznie i ciepło. I weź tu człowieku ogarnij klimat gór.


niedziela, 16 sierpnia 2015

Studentska, gorzka czekolada z rodzynkami, orzeszkami ziemnymi i galaretką

Miałam wielkie plany co do pierwszego 'spotkania' ze Studentską: miała to być mleczna tabliczka, otwarta i spożyta w Chacie pod Rysami, tuż przed finalnym podejściem na szczyt. Wdrapanie się tam było, można powiedzieć, jednym z moich pomniejszych marzeń. Rzeczywistość okazała się jednak taka, że nie dotarliśmy z rodzicami nawet do schroniska - kiedy wisieliśmy na jedynych na trasie łańcuchach, zaczął padać ulewny deszcz, a wraz z nim przyszło największe gradobicie, jakie widziałam. Przytulając się do skały, patrzyłam na potok spływający po szlaku, niosący ze sobą morze lodowych kuleczek.. W życiu nie bałam się tak, jak wtedy* - nawet potem, gdy w obliczu przybierającej na sile burzy, podjęliśmy decyzję o schodzeniu na dół. Czy, w tym przypadku, było to ześlizgiwanie się po skałach w strumieniach porywistej wody. Adrenalina zdziałała jednak swoje, bo nie myśląc o niczym (a na pewno nie o środkach ostrożności), 'leciałam' w dół najszybciej, jak mi na to pozwalały nogi. Zatrzymałam się dopiero wtedy, gdy deszcz w końcu przestał padać i można było przebrać się w coś suchego i wylać wodę z butów (co, na marginesie, i tak niewiele dało).
Co po tym wszystkim zostało? Niecodzienna historia do opowiadania, to na pewno, ale też gorycz i uczucie porażki,  gdyż nie było mi dane nawet spróbować wspiąć się na Rysy. Kolejny wakacyjny cel okazał się porażką i nie wiem czy Studentska, odpakowana już po kolacji w pensjonacie, będzie w stanie choć trochę mnie pocieszyć. :(

*Ogólnie rzecz ujmując nienawidzę deszczu, a bycie zaskoczonym przez grad w górach należy do moich największych koszmarów. Natura tak mnie kocha, że postanowiła dać mi i jedno i drugie, w dodatku w takim miejscu :')

Tych potoków wcześniej nie było..

..i nie, to nie śnieg.

Co do czekolady - tego smaku akurat nie kupiłam ja, a moja mama i jak wspominałam, chciwy lud zadecydował, żeby zjeść ją w domowych warunkach. Nie było co narzekać, złapałam tabliczkę do zdjęcia, po czym urwałam dwie kostki. Próbujemy!


 Ciemna, czy gorzka, oto jest pytanie? Istotne o tyle, że tabliczka ma zaledwie 39% kakao! Malutko, sądzę że dalej zalicza się do mlecznej. Przekłada się to na słodycz, która jest dość (bardzo) wysoka, co do idei wytrawniejszych czekolad ni w ząb mi nie pasuje. Zapach jest trochę plastikowy (dotąd nie wiedziałam, co to właściwie znaczy, ale po powąchaniu Studentskiej już wiem :P). Sama czekolada jest wg. mnie za miękka, szybko topi się w palcach i mogłaby być zdecydowanie bardziej kakaowa. Ale te wszystkie zarzuty powinny bladnąć w obliczu wypełniających tabliczkę dodatków, prawda?


Tutaj przyznam się, że biorąc dwie kostki trochę skopałam sprawę - natrafiłam w nich na orzeszki i galaretki, ale nie znalazłam rodzynek. Te pierwsze są.. hmm, orzechowe? Oczywiście pyszne, przyjemnie chrupią i nieźle współgrają z czekoladą, myślę, że są najmocniejszą stroną tej tabliczki. Dalej galaretki, słodkie ale z delikatnie kwaśną nutką - i więcej na ich temat nie powiem, bo specjalnie się nad nimi nie skupiałam (nie lubię galaretek). Poprosiłam także o opinię dot. rodzynek, i (bez specjalnego zaskoczenia) usłyszałam: no, rodzynki jak to rodzynki w czekoladzie, nie?


Ogólnie uważam, że nie jest to najlepszy wariant Studentskiej, bo pseudo-gorzka czekolada nie pasowała mi do dodatków, których i tak mogło by być więcej (taaa, pewnie po prostu na nie nie trafiłam :P). Także okoliczności jedzenia były średnie, więc powalającego wrażenia na mnie nie zrobiła. Ale nie zniechęcam się i z przyjemnością przetestuję dwa inne smaki, które czekają na mnie w szafce. Może te w końcu otworzę na szlaku?

Cena: ok. 2 euro
Ocena: 6,5/10 (trochę z powodu smutku po wycieczce :P)
Polecam: no właśnie nie wiem komu, wydaje mi się, że przygodę z tą czekoladą lepiej zacząć od chociażby mlecznej - chociaż to się dopiero okaże ;)


czwartek, 13 sierpnia 2015

Vanini, mleczna 49% z solą morską z Sycylii

Sól = moja miłość <3
Dodaję soli do wszystkiego, czego mogę. I to dość hojnie. O ile taki ketchup wg. mnie zabija smak potraw, o tyle sól go wzbogaca. Może to dziwne, że razi mnie dodatek utwardzonych tłuszczy w słodyczach, a nie przejmuję się tym, że za x lat przez zamiłowanie do Białej Śmierci będę miała nadciśnienie i 50 innych chorób.. Cóż, moja wyobraźnia nie wybiega tak daleko wprzód, mówi się trudno c: (soo irresponsible..).
Wiedząc o moim bziku na punkcie tej przyprawy, możecie wyobrazić sobie ten zachwyt, gdy pierwszy raz spotkałam ją w połączeniu z czekoladą, mą drugą miłością (był to btw. deserowy Lindt i na pewno kupię go raz jeszcze, żeby oddać mu na blogu należyty hołd). Po jakimś czasie, a niecałe dwa tygodnie temu, postanowiłam kontynuować swoją słodko-słoną przygodę i nabyłam czekoladę marki Vanini. Upiekłam tym dwie pieczenie na jednym ogniu, bo a) sprawdziłam połączenie soli z tym razem mleczną czekoladą, i b) zaczęłam przygodę z nową firmą, od, wydaje mi się, najatrakcyjniejszego produktu. 


Nie ma co zwlekać, chodźmy jeść!



Opakowanie zdobywa pierwszy punkt dla Vanini - płaściutkie, ciekawy design, aż przykro je naruszać! Tak sobie myślę, że po tych wszystkich eleganckich pudełeczkach będę patrzeć z politowaniem na Milki, Ritter Sport'y i inne "budżetówki" ;).
W środku, pod delikatnym jak moja skóra czort sreberkiem, znajduję dziesięć smakowicie pachnących kostek. Mocny, kakaowo-mleczny zapach. Po wzięciu kawałeczka do ręki odkrywam, że czekolada momentalnie topi się w palcach i to nie z powodu temperatury (przed chwilą wyjęłam ją z lodówki). W takim wypadku szybko biorę pierwszy kęs, który niestety przynosi mi rozczarowanie - gdzie moja obiecana sól?! Starając przywołać się do porządku, wsmakowuję się w rozlewającą się po ustach falę: czuję tłustość, ale taką przyjemną. Pierwszym i chyba najtrafniejszym skojarzeniem jest kakao zrobione na pełnotłustym mleku. Mleczne, odpowiednio mocne, baaardzo dobre. Po zerknięciu w skład wszystko jest już jasne: pierwsze miejsce zajmuje tłuszcz kakaowy, dopiero po nim jest cukier, co daje nieprzesłodzoną, gładką czekoladę. Na pewno najbogatszą z mlecznych, z jakimi miałam styczność. Wszystko super-hiper, ale po trzech gryzach przychodzi moment zwątpienia: czy uświadczę tu chociaż okruszka soli?..
Mówisz - masz, na spotkanie wychodzi mi duży, wspaniały kryształek. Znacząco chrupie pod zębem, puszcza do mnie oko, a ja w odpowiedzi uśmiecham się błogo. Takich grudek znajduję średnio 1-2 na kostkę, co dziwi mnie o tyle, że w Lindtcie z taką samą % zawartością soli czułam ją po prostu mocniej. Moja teza jest taka, że tam była bardziej rozdrobniona, dzięki czemu równomiernie rozłożona po całej tabliczce.


Gdybym miała podsumować tę Vanini, powiedziałabym, że spokojnie sprostała moim oczekiwaniom. Pozytywnie zaskoczyła mnie jej aksamitność, lekko zawiódł udział obiecywanego składnika. Ogólnie wolę deserówkę od Lindt'a, ale i ta była bardzo smaczna :)

Ocena: 8,5/10 (w kat. mlecznych - 9/10)
Cena: 9,99zł, Alma.
Polecam: fanom Milki, jako kubeł zimnej wody :D

P.S Aktualne zdobycze ze Słowacji - dwie Studentskie + batonik sojowy! <3

wtorek, 11 sierpnia 2015

Wyjazd :)

Szybkie ogłoszenie: wyjeżdżam na dwa tygodnie w Tatry, więc posty będą o wiele rzadziej, ale na pewno pojawią się recenzje słodyczy pochłoniętych na szlaku :) (czyżby inspiracja innym blogiem? :D)
Niezbyt to korzystne skoro dopiero zaczęłam pisać, ale termin wyjazdu jest taki a nie inny, co poradzić :)
"Widzimy" się niedługo :)

P.S Ktokolwiek czyta, proszę, niech trzyma za mnie kciuki - w tym roku zamierzam wdrapać się na Rysy!

poniedziałek, 10 sierpnia 2015

Ballino En'Or, lód waniliowy w czekoladzie mlecznej z migdałami

         Lodyyy, lody dla ochłody, każdy nałogowo je kupuje, nawet jeśli temperatura panująca na zewnątrz w parę chwil zmienia je w średnio atrakcyjną breję, która poza ewentualnym orzeźwieniem dostarczyć nam może atrakcji w stylu upaćkany dekolt i umazana buzia. Odkąd pamiętam w okresie letnim zawsze sięgałam po klasyczne rożki, Zappy albo te, które zawierały w sobie toffi pod jakąkolwiek postacią (czy tam karmel, jestem ignorantką i nie wiem co częściej w lodach występuje :P). Natomiast osobniki typu Magnum nigdy mnie nie pociągały i bohatera dzisiejszego wpisu pewnie bym nie kupiła, gdyby nie bardzo pochlebna recenzja przeczytana na którymś ze słodyczowych blogów. W dodatku będąc w Lidlu trafiłam na promocję, więc już bez wahania włożyłam trzy sztuki do koszyka.


 I tutaj będzie mały spoiler: Ballino widoczny na zdjęciu był ostatnią sztuką, jaką miałam w zamrażarce i uświadomiłam to sobie będąc mniej więcej 'w połowie' loda, dlatego jest trochę, hmm, zdewastowany :D


Na samym początku czeka pokaźna warstwa mlecznej czekolady, która dzięki swojej grubości (tak mi się przynajmniej wydaje) kruszy się mniej niż standardowe polewy innych firm (khy khy Big Toffi). Dzięki temu można odgryzać ją po kawałeczku, bez ryzyka że się rozpadnie i wyląduje na naszych spodniach, bluzce, czy - o zgrozo - na ziemi. Za to gdy już ląduje w buzi, rozpuszcza się szybko, a przez kubki smakowe naprzemiennie przeplata się słodycz i kakao. Już w tej postaci jest przepyszna, a w dodatku zatopione w niej kawałki migdałów przyjemnie chrupią, zostawiając po sobie orzechowy posmak. Z ochotą spróbowałabym jej w formie pełnowymiarowej tabliczki ^.^
Skrywający się pod spodem lód ma jasnożółtą barwę i upstrzony jest małymi, czarnymi kropeczkami. I w wyglądzie i w smaku bije od niego wanilia. Sztuczna czy nie sztuczna, nie umiem określić, ważne, że jest przepyszny. Gładki, trochę mniej słodki niż polewa, co pomaga uniknąć zasłodzenia.


Podczas jedzenia nie mogłam się zdecydować, z którą warstwą rozprawić się najpierw, więc gryzłam je naprzemiennie, potem dla odmiany łączyłam..  I czego bym nie zrobiła, obie smakowały z osobna równie wyśmienicie co całość.

(Patrzcie ile czekolady <3 A skurczybyk ma aż 90g!)

Bez bicia się przyznam, że nie wiem jak wypada Ballino w stosunku do Magnuma, gdyż oryginału nigdy nie próbowałam. I póki co mi się nie śpieszy, gdy za ponad dwa razy niższą cenę mam tak pyszny odpowiednik!
Ocena: niech ma 10/10, a co :)
Cena: normalnie ok.1,89zł, ja kupiłam w promocji za 1,20zł <3
Polecam: na upał, na chłód, na każdy słodyczowy głód :)

niedziela, 9 sierpnia 2015

Bellarom, Finest Dark Chocolate 74%

      Od jakiegoś czasu mam fazę na próbowanie nowych smakowych połączeń - taka chęć przeżycia kulinarnej przygody ;) Dzisiaj np. na mój śniadaniowy talerz trafiła kanapka rodem z kuchni arabskiej: na pełnoziarnistym chlebie, posmarowana miodem, tahini i z przeciśniętym przez praskę czosnkiem. Brzmi dziwnie, ale efekt jest pyszny!

(Screen z filmiku Skutecznie.Tv, z którego zaczerpnęłam inspirację)

Co się natomiast tyczy słodyczy, postanowiłam dać szansę smakom, które wcześniej traktowałam 'po macoszemu'. Na początek postawiłam na gorzkie rzeczy, nie bez przyczyny zresztą: na opisywaną dziś Bellarom, jak i na J.D Gross'a czaiłam się już od dłuższego czasu. Lidl'owe marki nieustannie mnie pociągają, kiedyś na pewno wypróbuję je wszystkie :)

 

Czekolada o 74% zawartości kakao jest 'najmocniejszą', jaką dotąd jadłam. Mimo tego myślałam, że nie będzie wiele się różniła od tej 70-cio procentowej - o jak bardzo się myliłam!


Po rozchyleniu plastikowego opakowania ujrzałam duże, płaskie kostki z wygrawerowanym logiem Bellarom, równie ładne co ich koleżanki od J.D Gross'a. Zbliżyłam nos i uderzył we mnie kwaśno-kakaowy zapach, z naciskiem na ten pierwszy człon. Nie spodobał mi się, ale nie zamierzałam skreślać przez niego całej czekolady. Ugryzłam kawałek, czekając dobrą chwilę aż się rozpuści. Jak pachniała, tak też smakowała: kwaśna, z nutą kakao i naprawdę znikomą goryczką; gdzieś w tle czaiła się lekka słodycz. Odrobinę proszkowa, szybko wysuszała buzię. 


Po jednej kostce stwierdziłam, że na więcej nie miałam ochoty. Czekolada trafiła do szuflady, ale pewnie wykorzystam ją do jakiegoś ciasta. Wolałabym, żeby w parze z kakao szedł gorzki smak, ten kwasek średnio mi odpowiadał. Może nie trafiła w mój gust, ale na pewno sięgnę po inne tabliczki od Bellarom'u.
Ocena: 6/10
Cena: 2,99zł w Lidlu (na promocji, zwykle jest złotówkę droższa)
Polecam: fanom kwaśnych smaków, na pewno będą zadowoleni ;)

sobota, 8 sierpnia 2015

Ehrmann, Almighurt Russischer-Zupfkuchen

         Auchan'owy jogurt o tym konkretnie smaku w życiu nie trafiłby do mojego koszyka, gdyby nie krzycząca, wierzgająca się i brutalnie bijąca po oczach PROMOCJA TYLKO 2,60zł za 500g KUPUJCIE!!
Dobra, tak naprawdę plakietka z przeceną była dość mała, ale jestem pies na promocje i pies na słodycze, co objawia się takimi chorobami jak Anorektyczny Portfel i Wypchana Aż Po Czubek Szuflada (na szczęście nie zauważyłam jeszcze Wylewających Się Boczków). Po co pomyśleć, że pół kilo jogurtu to "troszeczkę" dla mojej osoby za dużo, a jakikolwiek smak związany z ciasteczkami przejadł mi się już dawno? Bez sensu, lepiej kupić, a potem pluć sobie w brodę, ze znowu uległo się nałogowi. (Piszę to, bo chyba czuję potrzebę usprawiedliwienia niezrozumianego zakupu ;) Przy okazji: ów słoiczek 'męczę' już parę dni, dlatego nie wygląda najpiękniej ;))

 

 Tak więc Ehrmann, jogurt ze wsadem z ciastem typu rosyjskiego. Szczerze? Pojęcia nie mam, jakie to ciasto jest, ale po wygooglowaniu go stawiam biszkopt albo taką ala babkę. Pomyślałam: co tam, przekonam się w trakcie jedzenia (haha, nie.)

Zapach jednoznacznie kojarzy mi się z rozmiękłymi biszkoptami, w dodatku jest dość intensywny, co, przyznam, bardzo mi się spodobało. Od razu wyobraziłam sobie, że w środku znajdę caaałe morze ciasteczek (najlepiej kakaowych, skoro już zatapiamy się w marzeniach ;)) Z entuzjazmem wzięłam do buzi łyżeczkę i czekał na mnie pierwszy zawód: pomimo obiecującego zapachu, w smaku jest po prostu słodki, nawet trochę za bardzo, jedynie w tle czuć leciutki kwasek. I tyle, żadnych innych aromatów. Ale zaraz, w końcu jest jeszcze wsad w powalającej ilości 3%, prawda? Powiem tak: na cały, pół kilogramowy słoik, znalazłam TRZY biszkoptowe "guziczki" wielkości pięciogroszówek. Wydaje mi się, że były rozmiękłe, trochę gliniaste i.. No. Moje wyobrażenia o ich ilości i smaku zupełnie minęły się z prawdą.

(Łudziłam się, że wyłowię jeszcze jakieś do zdjęcia, ale oczywiście na łudzeniu się skończyło.)

Tym sposobem stoi przede mną mniej niż połowa nijakiego jogurtu, a ja zachodzę w głowę, co mam z nim zrobić. Nie jest wart zjedzenia go samego, może dorzucę parę śliwek i będzie w porządku. Póki co odkładam go na bok, nie będę płakać jeśli się zepsuje.
Ocena: 5,5/10
Cena:2,60zł w promocji w Auchan (jak tu się nie skusić?)
Polecam: nie polecam, szczególnie w normalnej cenie.


piątek, 7 sierpnia 2015

Cornetto Strawberry, rożek truskawkowo-waniliowy

...a dokładniej lody truskawkowe i lody o SMAKU waniliowym z sosem truskawkowym (15%) w wafelku z polewą o smaku czekoladowym (7%).
W ŻYCIU nie pomyślałabym, że produkt o takiej kombinacji smaków się u mnie pojawi, z racji tego że moja awersja do truskawek we wszelkich deserach (zwłaszcza w połączeniu z czekoladą), jest większa niż obrzydzenie do kminku w chlebie. Nie mam pojęcia, co mi wczoraj odbiło, ale idąc wlokąc się do domu w pełnym słońcu zapragnęłam czegoś słodkiego, ale jednocześnie orzeźwiającego i nie-czekoladowego (niepojęte). Wzgardziłam więc czekającą na mnie w zamrażarce, lidlową podróbką Magnuma z migdałami (o niej też będzie) i udałam się do sklepu. Jedynym lodem, który odpowiadał mojemu kaprysowi był właśnie ów Truskawkowy Demon i zanim się obejrzałam, skończyłam w pokoju na łóżku, gapiąc się, co ja właśnie kupiłam.


Byłam świadoma ryzyka, że Cornetto będzie prawdziwym koszmarem, wspomnieniem, które chciałabym jak najszybciej wyrzucić z głowy. Jednak do odważnych świat należy, my się niczego nie boimy, itp. itd.


Nie bawiłam się w analizowanie składu (koszmarny) ani wąchanie (po co się zniechęcać), przejdę od razu do smaku. Warstwami są kolejno ułożone lody truskawkowe, te o SMAKU waniliowym (wrr), a na czubku sos truskawkowy. Zacznę od tego ostatniego: owoce czuć w nim całkiem dobrze, jest oczywiście słodki (ale nie przesłodzony) i leciutko kwaśnawy. Gdyby tego kwasku było więcej, nazwałabym go bardzo dobrym, ale i tak okazał się lepszy, niż myślałam. Wypadł super w połączeniu z "waniliowymi" lodami, które dla mnie były po prostu śmietankowe. Gładkie i puszyste, przyjemne, ale wanilii to w nich ze świecą szukać . Pod nimi kryła się warstwa truskawkowych, których bałam się najbardziej: ich aromat był silniejszy, niż tych poprzednich, ale słabszy, niż sos. Krótko mówiąc: delikatne, ale dla mnie to lepiej ;) Przeżyłam nawet ich połączenie z rożkiem, który od wewnątrz był oblany polewą o smaku czekoladowym. Sam wafel chrupiący, słodki, taki jak lubię. No i oczywiście czekoladowa końcówka, której smaku przez zmrożenie jamy ustnej specjalnie nie wyczułam - wiem tylko, że była. ;)

Jak wypada lód w końcowym rozrachunku? O wiele lepiej, niż się spodziewałam: nie za słodki, delikatny w smaku (co w przypadku "waniliowych" (tak, będę się o to czepiać) wyszło na minus, w truskawkowych na plus); zaspokoił moją chętkę na słodycze. Nie wiem, czy kiedykolwiek najdzie mnie jeszcze na niego ochota, jednak w razie kolejnego anty-czekoladowego kaprysu jest to sprawdzony produkt ;)

Ocena: 7,5/10
Cena: 2,99zł w osiedlowym sklepiku
Polecam: może nie fanom mocno-truskawkowych smaków, ale tym szukającym słodyczy, która nie zamuli, a radości trochę da :)

czwartek, 6 sierpnia 2015

J.D Gross, gorzka 70% z nadzieniem malinowym

Na dobry początek postanowiłam opisać jedną z moich ulubionych czekolad - odkryłam ją nie dalej jak dwa tygodnie temu i od razu zdobyła moje serce. Wiem, że będę do niej wracać nie raz.
(Z miejsca chciałam przeprosić za zdjęcia, na których czekolada nie wygląda najlepiej, jednak ostała się tylko jedna kostka, a koniecznie chciałam ją przedstawić jako pierwszą :))


Opakowanie jest jednym z ładniejszych, jakie widziałam, złote zdobienia, cienie i inne duperele kupują mnie po całości.  Pod kartonowym pudełkiem i warstwą złotka kryje się dziesięć dużych kostek, a na nich wygrawerowane logo producenta (śliczne!).


Już przy robieniu zdjęć czuję bardzo smakowity, malinowo-kakaowy zapach.
Czekolada jest dla mnie idealnie wyważona w proporcjach goryczki i słodyczy - oba smaki są nie za mocne, subtelne, a jednocześnie głębokie. Powoli rozpuszcza się w ustach, odsłaniając malinowe nadzienie, które występuje tu w postaci małych galaretek/żelek. Są lekko kwaskowe i idealnie komponują się z resztą tabliczki, dodatkowo nasycając ją owocowym aromatem. Wcześniej podchodziłam do takich połączeń jak kaczka pies do jeża, ale już wiem, że się myliłam. Chociaż nie próbowałam za wielu gorzkich czekolad, to i tak będę tę polecać wszystkim jako najlepszą, jaką jadłam.
Ocena: 9/10
Cena: 4,99zł w Lidlu (i dostaniecie ją tylko tam)
Polecam: na pewno tym chcącym przekonać się do 'ciemniejszych' tabliczek.. choć tak właściwie to wszystkim :)