piątek, 29 stycznia 2016

Das Exquisitie, Chocolat des Alpes: wykwintna czekolada gorzka z miodem, migdałami i nugatem

Dziś na celowniku tabliczka Das Exquisite, czyli jedna z serii dostępnej tylko w Rossmannie. Do tej pory jedyną styczność z tą marką miałam tylko za sprawą czekolady białej z jagodami, dość popularnej popularnej w blogosferze. Zajadałam się nią do obrzydzenia, aż w końcu.. no właśnie, zbrzydła mi. Nie oznacza to, że zraziłam się do reszty tabliczek, ale że są one droższe niż inne 'budżetówki' i nie zgarniają zazwyczaj pozytywnych opinii, raczej nie pomyślałabym, żeby samej sobie jakąś kupić. Ale wiadomo, że gdy w grę wchodzą święta i prezenty, wybrzydzać na nic nie będę i z chęcią zmierzę się z nowymi, tajemniczymi smakami.






Podział tabliczki zupełnie do mnie nie przemawia, jest jeszcze mniej praktyczny niż Toblerone. Na szczęście łamanie idzie dosyć gładko i spod ciemnej kopuły wyłaniają się kawałeczki zmiażdżonych migdałów (brr ;-;) i nugatowe drobinki. Całość pachnie intensywnie kakaowo jak na deserówkę! (nie dajcie się zwieść nazwie, zawartość kakao wynosi 55%).


Gdy mój język pierwszy raz się z nią zetknął, na myśl naszły mi włoskie mordokleje, czyli nugat po raz pierwszy się odezwał.

Wraz z rozpuszczaniem kostki zalała mnie.. gorycz! Gdybym miała w ciemno strzelać, dałabym tej czekoladzie 70%. Nie jest wybitnie gładka czy maślana, określiłabym ją raczej jako suchą, ale nie pylisto-suchą, a taką po prostu wyssaną z tłuszczu (jeez jak to brzmi). Mówiąc już o samym smaku, czekolada jest mocno czekoladowa, w tym aspekcie bardzo przypomina mi Jedyną. Mocno kakaowa, bliżej nieokreślony aromat deserówki też w niej znalazłam, ale brak jej czegoś charakternego, co Wedlowi udało się w swoim produkcie umieścić. Jedyna miała w sobie odrobinę soli i przypominała mi przez to brownie, tutaj żadnych tego typu wrażeń nie doświadczyłam.



Nie spisując jeszcze czekolady na straty skupiłam się mocniej na umieszczonych wewnątrz dodatkach. Pokruszone migdały, w przekroju od razu rzucające się w oczy, podczas jedzenia są naprawdę trudne do wychwycenia. Jako że nie są elementem urozmaicającym konsystencję - czekolada i bez nich jest twarda i chrupka - dużą nadzieję pokładałam w ich smaku i liczyłam na intensywną orzechowość. Niestety, nawet wyodrębniwszy je od reszty są dość nijakie i mam wątpliwości, czy bez wiedzy o rodzaju użytych orzechów byłabym w stanie sama to stwierdzić.

Kawałeczki nugatu występują tu w mniejszej liczbie niż migdały. Są małe, w konsystencji gumiaste i mniej słodkie niż się spodziewałam. Tak właściwie, szybko gryząc kostkę ich udział można przegapić, dla mnie nie wpłynęły one na smak.


Wszystkie karty odkryte, czas na podsumowanie. Das Exquisite, wykwintna, alpejska czekolada jest niczym więcej niż mocniejszą deserówką. Po pewnym czasie doszło do mnie, że w gruncie rzeczy smakuje dość tanio. Obiecane dodatki są w niej umieszczone chyba tylko na pokaz, wykluczając miód, którego nie znalazłam w ogóle. Nie jest to czekolada zła, ale nie spełnia stawianych jej oczekiwań i przez to rozczarowuje.
Ocena: 6/10
Cena: prezent, ale wydaje mi się że są po 4,99zł


czwartek, 28 stycznia 2016

Tesco Finest, Swiss Milk Chocolate with Caramel - szwajcarska mleczna z karmelem

Czas przerwać passę pozytywnych recenzji i dla odmiany się na czymś wyżyć. Nie dość, że nie mogłam skleić tej recenzji do kupy, to jeszcze zgubiłam wszystkie zdjęcia, przez co będzie goło i brzydko. Jestem maksymalnie wkurzona z tych dwóch powodów a szkoda, bo humor dzięki dzisiejszej PIĘKNEJ! pogodzie miałam wspaniały. Choć powodów do uśmiechu w recenzji nie znajdziecie, to może przynajmniej ustrzeżecie się przed kupnem niefortunnego produktu ;)


Moje rzeczywiste opakowanie miało, z tego co pamiętam, trochę inny wzór. Było jakby pomarańczowe w prążki? Szukałam go w Google grafice, ale znalazłam jedynie to. Na tym etapie bardzo mi się podobało, elegancki, matowy (nie śliski jak np. Lindt) kartonik, otwierał się trochę jak koperta. Pamiętam, że miał w środku jakiś uroczy napis, no ale niestety dowodu zdjęciowego nie dam.

(Moja tabliczka miała analogiczny wzór, tylko była o wiele, wiele jaśniejsza. Źródło: http://chocchick.blogspot.com/2014/01/tesco-finest-peruvian.html)

Zapach jaki otulał czekoladę był słodziutki jak najsłodsze kocię.

W chwili, gdy zaczęłam ją memłać językiem, a ta z prędkością światła zaczęła się rozpuszczać, w głowie pojawiło się skojarzenie z czekoladową żelką-cukierkiem, gdyż tak mniej więcej się zachowywała i taki aromat od niej bił.
Jeśli chodzi o zawartość kakao, to mam wrażenie, że jest mniejsza niż w czekoladkach adwentowych, za to ma gliniasto-mleczny posmak; tak, dokładnie, posmak gliny z mlekiem. Od pierwszej chwili jest ultra-słodko, odrobinę w 'sposób karmelowy', a po części zwyczajnie cukrowo.

Wewnątrz tabliczki jest zatopione od groma grudek karmelu, naprawdę, chrupią pod zębami dosłownie co chwilę. Są tak słodkie, że w pewnym momencie wydały mi się wręcz słone (sic!) i mam wrażenie, że wraz z ich przegryzieniem uwalniała się pewna dziwna tłustość.

Po trzech kostkach zaczęłam czuć w ustach nieprzyjemny, plastikowy posmak.

Miałam bitwę myśli, czy ta czekolada zasładza bardziej niż Milka Oreo czy jednak nie daje jej rady. Teraz, pisząc zakończenie, uważam, że jest o wiele słodsza i bogu dzięki, że nie jest grubsza bo naprawdę byłoby słabo. Przewagę nad fioletową krową ma tylko taką (co akurat w moim przypadku jest dość znaczące), że nie czuć w niej żadnych obrzydliwych tłuszczy. Za to pod względem kakaowości zostaje za nią w tyle, z czekoladami Ritter Sporta nawet nie ma się co równać (!).
Ktoś chyba powinien napisać do właścicieli Tesco i uświadomić ich, że praca nie kończy się na ładnym opakowaniu i och ach nazwie.
Ocena: 4.5/10
Cena: prezent

wtorek, 26 stycznia 2016

Cocoa, Surowa czekolada 55% z morwą białą i migdałami

Jak to Zofia wybrała sobie sama prezent gwiazdkowy, wrzucając go mamie ukradkiem do koszyka: "Jak chcesz, to powiedz Mikołajowi, że kiedyś chciałam takiej spróbować.. Bo wiesz, to jest surowa czekolada, co znaczy tyle że.." - tej drugiej części zapewne już nie słuchała, ale nieważne, liczy się rezultat. A Cocoe (?) na święta dostałam :D


Tabliczka jest, jak na mój gust, prześliczna. Na każdej z ośmiu (nie tak małych) kosteczek wytłoczono słowo Cocoa.  Zaciągnęłam się mocno jej zapachem i aż mnie zakręciło w nosie. Aromat świeżo zmielonej kawy i ziarenek kakao, pyszna mieszanka.


Łamiąc czekoladę na kostki trzeba włożyć w to trochę siły, jest ona naprawdę twarda. Według procentowej zawartości kakao (55%) można by zaliczyć ją pod deserówkę (?), ale w praktyce ani zapach, ani smak się z taką nie pokrywa.

W pierwszym kontakcie z czekoladą bardzo zaskoczyła mnie jej struktura. Jest pylista, ale w taki sposób, że przypomina pokryty kurzem przedmiot. Wiem, że nie brzmi to najsmaczniej, ale dzięki temu rozpuszcza się stopniowo  i ułatwia wczucie się w smak. A ten jest równie intrygujący, bo od pierwszej chwili kwaśny w sposób typowo nabiałowy. Jak dobrze schłodzony kefir czy maślanka? To wrażenie najpierw mnie odrzuciło, ale okazało się, że dość szybko znika, albo raczej: odsuwa, robiąc miejsce dla innych smaków.

Zgodnie z obietnicą producentów, kolejno pojawiła się nuta kawy, ale takiej, jakiej w życiu jeszcze nie piłam. Nie było to mocne, czarne espresso ani delikatne, mleczne cappucino. To tak jakby zamknąć unoszące się w kawiarni opary i zamarynować (?) w nich czekoladę. Wiecie, skoro do domowego użytku można  kupić aromat dymu wędzarniczego, to moje wyobrażenie, niezaprzeczalnie smaczniejsze, nie wydaje się aż tak abstrakcyjne. ;)


Skład Cocoa jasno mówi, że w środku tabliczki umieszczono także białą morwę i migdały. Tą pierwszą w postaci suszonych owoców bardzo lubię i przy drugiej czy trzeciej kostce z radością odnalazłam jej smak. Charakterystyczny, bo słodko-gorzki, dla wielbicieli na pewno wyczuwalny. Niestety migdałów nie odnotowałam, a po cichu liczyłam, że będą w zauważalnych i konkretnie chrupiących kawałkach.

Słodzidło, jakie zastosowano do produkcji tej czekolady, to obcy mi jak dotychczas cukier z kwiatu palmy kokosowej. Brzmi egzotycznie, a w smaku jest trudniejszy do wyodrębnienia niż jakikolwiek inny słodzik: ma delikatną, karmelową nutę, a jego słodycz służy głównie do przełamania innych, mocniejszych aromatów. Trudno mi go dokładniej scharakteryzować, myślę, że najlepiej spróbować go samemu.


Zbierając do kupy te wszystkie elementy o których opisałam, otrzymujemy niezwykle delikatną, a zarazem bardzo aromatyczną tabliczkę. Soczystą i pełną smaku. W odpowiedni sposób tłustawą i przez to, koniec końców, również aksamitną - mimo swej kurzastej natury. ;)
Nie znalazłam w niej żadnych wad, może jedynie brak migdałów spowodował maleńki zawód. Jej kawowość jest bardzo ciekawa i nietypowa, ciężko mi ją porównać choćby z kawowym Dolfinem. Ze względu na cenę i wyjątkowość, myślę, że prawie maksymalna ocena będzie odpowiednia.
Ocena: 9/10
Cena: 10,99zł

niedziela, 24 stycznia 2016

Muller, Griesspudding Himbeere + Ryżowa inspiracja i pyszne zdobycze

Na promocji upatrzone, na kolacyje zjedzone. Akurat kaszki na mleku (kupnej) próbowałam dosłownie raz i z tego co pamiętam była to Smakija. W sumie smakowała identycznie jak ta domowa, co mimo wszystko było dla mnie zaskoczeniem, choć jej proces produkcyjny skomplikowany nie jest. Nie powiem, żeby ta Mullerowa sztuka wzbudzała we mnie specjalny szał, ale że dostałam i zjeść przed terminem/końcem roku musiałam, bo to jednak nie czekolada i skwaśnieć może - cóż było czynić?


Biało-beżowa masa jest bardzo gęsta, miłośnicy betonowych konsystencji będą zadowoleni. Kaszka odznacza się w postaci mini-kuleczek, które kojarzą mi się trochę z napęczniałymi nasionkami chia.


Masa jest nieziemsko kremowa i delikatna jednocześnie. Choć zachowuje się na łyżeczce prawie jak zastygły budyń, w buzi rozpuszcza się błyskawicznie i wręcz aksamitnie. Jest zaskakująco mało słodka i śmietankowo-mleczna. Dobra, wróć: mało słodka to za dużo powiedziane, ale jest taka delikatnie słodziutka (zaraz puszczę pawia od tych zdrobnień) i na pewno nie na tym poziomie słodkości co większość wyrobów Mullera. Czułam w niej też przelotny aromat wanilii.

Malinowy wsad ma śliczną, bordową barwę, gdybym używała szminek mogłabym je mieć właśnie w takim kolorze. Wyraźnie widać w nim strzępki owoców, a dokładniej te 'cząstki', z których zbudowana jest malina.
Wsad jest w pierwszym odruchu kwaśnawy, potem słodki, a na końcu wybrzmiewa smak maliny znanej mi z kiślu o tym samym smaku. Jest to smaczna malina, ale, jak mówię, kisielowa, a nie naturalna. Dobra i nie mogę powiedzieć, że spodziewałam się więcej, bo żadnych oczekiwań do tego wyrobu nie miałam.


Gdyby zmieszać zawartość obu komór wychodzi najzwyczajniej w świecie kaszka o smaku malinowego kiślu, smaczna, ale jak dla mnie gorsza od wersji bazowej i zdecydowanie mniej gładka i śmietankowa. Jedząc deser jadłam te dwa elementy osobno i nie żałuję obecności żadnego z nich - dzięki temu mogłam przeplatać słodki smak kwaśniejszym i na swój sposób orzeźwiającym.

Z uwagi na to, że kaszka razem z deserem (jak na mój gust) nie sprawdza się tak dobrze jak gdy są odseparowane, nie wiem czy powinnam dawać maksymalną ocenę, bo równie dobrze w pojemniczku obok mógłby być dobry krem czekoladowy. Jednak nie zmienia to faktu. że produkt bardzo mi smakował i aż szkoda mi, że nie miałam więcej sztuk ;)
Ocena: w kategorii kubeczkowych deserków - 10/10
Cena: prezent


Dodatkowo chciałabym przedstawić Wam dwie propozycje na wykorzystanie czerwonego ryżu, który sezonowo (?) jest dostępny w Biedronce. Najpierw oczywiście ugotowałam, a właściwie rozkleiłam go na wodzie - gotuje się podobnie jak brązowy, czyli od 20 do 40 minut, w zależności jak miękki ryż lubicie. Potem wykorzystałam go do obiadu, razem z pieczonym kalafiorem i tofu:


..jednak lepszym pomysłem było przyrządzenie go na słodko, gdyż jego smak (u mnie przytłumiony przez sól - uważajcie z nią) jest, trochę jak nasiona chia, lekko orzechowy. Wykorzystałam ten fakt i następnego dnia powstało takie oto śniadanie:



Wygląda biednie? Możliwe, ale w prostocie siła i ja takie posiłki lubię :) Jest tutaj, podgrzane w garnuszku:
50 gram czerwonego ryżu
1 łyżeczka masła migdałowego rozprowadzona w łyżce mleka
pół łyżeczki miodu
starta marchewka, solidnie skropiona sokiem z cytryny
+ całość posypana gałką muszkatołową :)
Orzechowo, słodko-kwaśno i pysznie. Polecam wam spróbować takiego połączenia!

A tu łupy z dzisiejszych Warszawskich Targów Smaku:


Świeże daktyle (już nigdy nie zjem suszonych), Zottery: ryżowy, z nadzieniem migdałowym i był jeszcze Red Wine Rush, ale ten trafił do mamy :)

piątek, 22 stycznia 2016

Chateau, Rum Trauben Nuss - mleczna z rodzynkami, orzechami laskowymi i rumem jamajskim

Czekolada z rozdrobnionymi orzeszkami (;-;), rodzynkami (nie wiadomo czy zjadliwymi) i do tego rumem?! Ten prezent urodzinowy mnie zaskoczył, nie ma co. Podobno została wybrany z uwagi na kolorystykę opakowania, bo pasowała do niebieskiego koca i fioletowego swetra. Ciekawy system, nie powiem, ale czy Chateau w tak odjechanym smaku miała prawo mi zasmakować? Pomimo czekającej kolejki postanowiłam otworzyć ją tego samego dnia, jak świętować to świętować!


W zapachu jedyne co czułam to rodzynkowo-rumowa nuta, gdybym z zamkniętymi oczami miała zgadywać, co wącham, postawiłabym na nieokreśloną, procentową pralinkę.



Ze spraw technicznych: całą tabliczkę wypełniają drobno zmiażdżone (wrrr) orzeszki, natomiast rodzynki to raczej dodatek okazjonalny. Standardowo grube kostko-paski wręcz krzyczą "jeden ci wystarczy, grubasie". Urocze są, jak zawsze.

Podstawą jest czekolada mleczna, która - jak to Chateau - nie zawodzi: przyjemnie mleczna, rozpuszcza się odrobinę proszkowo (choć może to uczucie spowodowane przez orzeszki). Zamiast jednak wyrazistego, acz niecierpkiego kakao, w smaku przoduje rum. Nie wydaje mi się, że rum-rum sam w sobie, goły, czysty; Lecz taki smak rumowo-cukrowy, bez alkoholowego jeb walnięcia. Trochę zgaduję, bo brakuje mi porównania do samego napoju, ale z pewnością mogę stwierdzić, że bardzo mi to smakuje. Mi, ostatniemu 'fanowi' procentowych słodyczy na świecie.


Rodzynki występują tu, jak mówiłam, w symbolicznej ilości. Są jędrne, soczyste, mocno słodkie i mocno rumowe. Może to dobrze, że nie było ich w tabliczce więcej, mogłyby przytłoczyć całą t ą kompozycję - choć fani w.w smaków mogą być zawiedzeni.

Co ciekawe, smak tej czekolady jest taki dobry głównie przy rozpuszczaniu kostki, jakby delikatniejszy i bardziej wyważony niż przy gryzieniu - bo wtedy też, niestety, ujawnia się nijakość orzeszków. Mogłyby być one wyrazistsze w smaku, nie wiem, choćby podprażone.

Przez leciutkie pieczenie płynące z rumowego dodatku, słodycz odebrałam trochę lżej niż zazwyczaj.


Z pewnością nie jest to czekolada którą chciałabym jeść na co dzień, rumowy smaczek jest jednak dość specyficzny. Gdy jednak jadłam ją 29 (grudnia), w dniu urodzin, bardzo przypadła mi do gustu.
Ocena: 8/10
Cena: prezent, ale zwyczajowo ok. 7zł

środa, 20 stycznia 2016

Lindt, Weihnachts Orangen-Truffel: mleczna nadziewana truflą pomarańczową i przyprawionym nugatem

Święta święta i Nie, nie zrobię wam tego, ale gładko wytłumaczę czemu o takiej porze taka tabliczka: stacjonarny sklep firmowy Lindt'a, w którym byłam zupełnie przypadkowo (wcale nie szukałam Creation Amarettini), postanowił zrobić wyprzedaż świątecznych produktów, mimo że nie nagliły ich krótkie daty ważności (moja nadziewajka ważna do marca). Były tam i puszki Lindtorów, i mikołaje i nawet płatki mlecznej pomarańczowej czekolady, których nie widziałam w sklepach. Skusiłam się na przecenioną na 6zł (!) Weichanchts Orangen-Truffel, która mimo fatalnego dla mnie zestawienia smaków (pomarańcza + tłuściutki nugat) spodobała mi się od pierwszej chwili, gdy ją ujrzałam.


No powiedzcie, że to opakowanie nie jest boskie. Cieszy oko, nawet jeśli święta są już tylko wspomnieniem.


Tabliczka podzielona w systemie 5 rzędów po 3 kostki, z czego każda waży 10 gram, więc na wszelki wypadek przytrzymajcie boki wylewające się zza paska. Nie pokazałam wam jej w całości, gdyż z cierpliwością wygrała moja ciekawość i otworzyłam ją już w autobusie. (Miny stojących nade mną ludzi - bezcenne) Wydobywa się z niej wybitnie pomarańczowy zapach, czy raczej jej aromat.
Przeszedł on także samą czekoladę, która jest lindtowsko-wyborowa: wyraźnie mleczna i jakby od tego mleka tłusta, do tego przyjemnie kakaowa. Mogłaby być jej grubsza warstwa.. W sumie kogo ja oszukuję, mogłaby być ona sama ;) (któregoś dnia chyba zakupię mleczną Excellence)


Biała część nadzienia, wyraźnie cieńsza od brązowej, jest ową tajemniczą pomarańczową truflą, a tak naprawdę mlecznym (śmietankowym?) kremem wzbogaconym olejkiem. Bałam się że będzie to taki sam koszmarek jak w Creme brulee, ale na szczęście się pomyliłam. Jest mlecznie aka śmietankowo, tłusto i słodko ale w sposób wyważony.. I pomarańczowo, tak jak pomarańczowe są kolorowe śmiercionośne napoje. Brzmi źle, ale w rzeczywistości gra to naprawdę dobrze. Czyżby sztuczność, nadzienie "o smaku" wygrało z naturalnością? Myślałam, że to niemożliwe, ale jak widać nielubiane przeze mnie pomarańcze rządzą się innymi prawami.


Przeważająca w nadzieniu brązowa warstwa jest już konkretnie tłusta, na szczęście po części w sposób orzechowy, więc łatwiej mi jej to wybaczyć. Nie daje masłem jak Lindtory, ale idealnie obrazuje czemu nie przepadam za nugatami. Nie powiem żeby był naturalnie orzechowy, smakiem przypomina mi Monte w wersji wyidealizowanej, jak we wspomnieniach z dzieciństwa. W tym wszystkim miały się znaleźć także przyprawy, ale szczerze, chyba bardziej wyrazista pod tym względem była trufla. Nie odmówię miejsca szczypcie cynamonu i jego charakterystycznej korzenności, ale nie będę się bawić w dalsze zgadywanie smaków. Jest dobrze, ale mogłoby być lepiej.
Edit: still better than RS Vanilla Chai Latte :')


Świąteczny Lindt Orandżen-trufeln ma pewną ciekawą właściwość, a mianowicie nie mogę go zjeść więcej niż dwie kostki na jedno posiedzenie. Z czasem czuję w nim narastającą gorycz, która kojarzy mi się, tak jak aromat cytrusa, z taką obecną w pomarańczowych napojach gazowanych. Co prawda piłam takie parę razy w życiu, ale dokładnie pamiętam jak smakuje np. Fanta i ma ona coś wspólnego z tą czekoladą. Może to lepiej że nie da się zjeść jej  za dużo? Starczy mi przynajmniej na parę dni i nie będę tworzyć jeszcze większej kolejki w postach. Podobała mi się w niej czekolada, najlepsza z jaką dotąd się spotkałam pomarańczowość, a także jej (tabliczki) rozpuszczalność. Nugat to takie bardziej 'meh', ale cieszę się, że został wzbogacony chociaż tą szczyptą cynamonu. Całość smakowała mi bardziej, niż się tego spodziewałam i życzę Lidnt'owi (i sobie c:) podobnych zaskoczeń w przyszłości.
Ocena: mocne 8/10
Cena: 6zł :>>

niedziela, 17 stycznia 2016

Vivani, czekolada zimowa BIO z pikantnymi ciasteczkami

W chwili kupowania tej tabliczki miałam za sobą długą i ciężką bitwę myśli, albowiem zastanawiałam się między nią, a ryżowym Zotterem. Argumentów "za" było od groma w obu przypadkach, ale w końcu zdecydowałam się na coś odpowiadającego panującemu klimatowi (zima przynajmniej z nazwy). W dodatku wszyscy wiedzą, że Zotter jest dobry, Vivani jest jednak mniej znana, choć równie chwalona. Mając nadzieję na zwiększenie jej popularności, chwyciłam bio-zimową, odlotową, czekoladę z ciasteczkami.

           

 


Ma bardzo jasną barwę, a małe, pokryte paseczkami kostki wyglądają dość tanio. Na spodzie spodziewałam się ujrzeć dorodne kawałki ciasteczek (tak mi się wydawało obmacując opakowanie), ale jedyne, co ujrzałam, to marne, małe wypukłości. No nic, to pewnie znaczy, że najwięcej ich kryje się w środku.

Zapach ma mleczno-korzenny i słodki, wyraźnie nie zapowiadało się na nic wytrawnego. Odłamałam pierwszy rządek: jest dość miękka. Prawie że się gnie, a nie łamie. Hmm hmm.

 

Pierwszy gryz zamiast rozwiewać wątpliwości zaczął je kumulować. Czekolada topi się z nieziemską prędkością, nie muszę jej nawet gryźć, już prędzej ją żuję. Pierwsze, co czuję i co nie opuszcza mnie aż do końca to maślaność na takim poziomie, z jakim nie spotkałam się jeszcze w żadnej czekoladzie. Ja lubię dobre masło, ale w odpowiedniej ilości, na kanapkach. W słodyczach podchodzę do niego z rezerwą, bardzo łatwo przekroczyć moją granicę tolerancji i przejść w niesmak. A, niestety, Vivani to robi. Tabliczka zimowa miast czekolady przypomina mi zastygły krem lub nadzienie, którego bazą jest właśnie masło.


Ale co poza tym, czy dalej też mam wątpliwości? Ano tak, przyczepić się mogę chociażby do ciastek. Ich smak i forma nie jest taka, jak się spodziewałam. O ile wielkość - w tym przypadku: koszmarnie rozdrobnione - to kwestia gustu, o tyle gdzie w nich jest obiecana pikantność to ja nie wiem. Nie można odmówić im intensywnej cynamonowej nuty i już słabszego posmaku typowo-piernikowej mieszanki, ale też nie jest to nic powalającego. Zamiast chrupać, chrzęszczą pod zębami.

Jeszcze z kwestii stricte czekoladowych: kakao nie czułam praktycznie w ogóle, za to słodycz była dość przyjemna, bo taka karmelowa, ale dla mnie zbyt silna.


Gdybym miała opisać tą tabliczkę w jednym zdaniu, powiedziałabym, że to mocno cynamonowe, mocno maślane i mocno tłuste ciastko. Jestem w stanie uwierzyć, że ktoś się w niej zakocha, ale ja tak okrutnego zawodu nie przeżyłam od dawna. Sądziłam, że dostanę twardą, kakaową, nadzianą pikantnymi ciasteczkami czekoladę. Zamiast tego było tłusto, prawie że niesmacznie, nie-czekoladowo i koniec końców zamulająco. Szczerze nie tak wyobrażałam sobie mój pierwszy raz z tą wychwalaną Vivani.
Ocena: 5-/10
Cena: 9zł

Jeśli macie dostęp do sklepów firmowych Lindt'a, to polecam się do nich wybrać, ja wczoraj w warszawskich Złotych Tarasach upolowałam za 6zł tę świąteczną czekoladę z pomarańczą i nugatem :D Wszystkie świąteczne produkty były przecenione o 70%, więc jest w czym wybierać!

piątek, 15 stycznia 2016

Dolfin: Ciemna 70%, Ciemna z pomarańczą, Ciemna z różowym pieprzem

Dzisiejszym wpisem mój blog żegna się z miniaturkami od Dolfina. Nie zostawiałam specjalnie niczego na koniec, chciałam przedstawić je wam zgodnie z chronologią jedzenia. Były wzloty i upadki, ale jestem przekonana, że na tym nie zakończę przygody z tą firmą - mam to szczęście i Almę w pobliżu domu, więc na dostęp do czekolady nie narzekam. Jakbym jeszcze trafiła na promocję.. :D
~ ~ ~ ~

Ciemna 70%


Zapach delikatny, mój nos na-wpół-sprawny, więc przejdźmy od razu do smaku.


Było jednocześnie gorzko (kawowo) i cierpkawo, myślę, że oba te smaki były na równi. I w dodatku odebrałam je jako naprawdę intensywne! W tej cienkiej płytce było tyle smaku, który przy innych wariantach - np. Earl Grey - wydawał mi się raczej wątły. Oczywiście, razem z typowo kakaowymi nutami czułam tutaj wyraźną, jak na te procenty, słodycz. Choć jadłam je innego dnia, wiedziałam, że była o wiele słodsza niż ta 88%.  Za to uczucie pylistości, która osadzała się na języku, było praktycznie takue same.

Choć ta miniaturka była także mocno kakaowa, i przy tym słodsza niż jej czarna koleżanka, to tamta smakowała mi bardziej. Jakoś tak odebrałam ją jako bardziej czekoladową, choć teoretycznie tej bliżej jest do 'słodycza'. Ode mnie dostanie niższą ocenę, ale także polecam jej spróbować.
Ocena: 7.5/10


Ciemna z pomarańczą, czyli przykład na to, jak nie wzbudzać we mnie entuzjazmu.


Zapach z pewnością sugerował udział cytrusów, choć czy akurat pomarańczy..?


Czekolada wydała mi się zaskakująco aksamitna; Nie wiem, czy przy poprzednich nie zwróciłam tak na to uwagi, czy wyróżniało to akurat tę. Smak pomarańczy był jakby wtopiony w czekoladę, trochę skórkowy, trochę naturalny. Wbrew moim przewidywaniom nie znalazłam w środku pomarańczy w 'fizycznej' postaci. Nie powiem, żebym była rozczarowana.
Pomarańczowość przeszła przez podniebienie razem z kakao i lekką goryczką.

Krótko mówiąc jest to przyzwoita czekolada z niezbyt trafionym (dla mnie) dodatkiem. Mimo to smakowała mi, była subtelniejsza od Lindt'owego odpowiednika i zarazem mniej słodka. Ponieważ bbie wersje miały plusy i minusy, myślę, że należy im się ta sama ocena.
Ocena: 7.5/10


Na sam koniec, (czy chwalebny - jeszcze nie wiem) wzięłam uroczą, różową płytkę skrywającą czekoladkę ciemną z różowym pieprzem.


Nie wiem czemu, ale obie kosteczki z tego (i tylko z tego) wariantu rozpadały mi się w rękach, gdy wysuwałam je z papierka. Czy to aromat pieprzu rozsadził je od środka? Możecie się śmiać, ale ja już w zapachu czułam go wyraźnie, co lekko mnie zaskoczyło.. W końcu dla mnie był to pierwszy raz z popieprzoną pieprzną czekoladą.


Tabliczka jest wyraźnie bardziej gorzka od poprzedniego wariantu. Rozpuszczając ją w ustach ciągle czekałam, aż zaleje mnie fala ostrości i będę musiała biec do kuchni po wodę. Nie stało się to jednak, chociaż "coś" działo się od początku: czułam smak pieprzu, ale nie jego ostrość.

W końcu mój język natrafił na coś twardszego i postanowiłam to rozgryźć. Okazało się to naprawdę sporą grudką pieprzu! Jakby ktoś mielił go przez młynek z dużyyymi oczkami. Przeraziłam się i przygotowałam na najgorsze, jednak po chwili (która wydawała się wiecznością), pomyślałam: hej, nic się nie zmieniło. Dalej czułam pieprzny smak, ale podniebienia mi nie wypaliło. Zaskoczenie, ale czy zawód.. Nie wiem, grunt, że mi smakowało!
Ocena: 8/10

~ ~ ~ ~ ~

Do największych zaskoczeń Dolfina na pewno zaliczę kawę i 88% i je będę polecać  wszystkim :) Reszta - to już zależy od gustów (wyłączając lawendową, zło wcielone).
 Bardzo się cieszę, że miałam możliwość je testować. Oby więcej takich trafów w przyszłości ^^




środa, 13 stycznia 2016

Schogetten, Black&White - mleczna z nadzieniem waniliowym i ciasteczkami kakaowymi

Korzystając z okazji, że na wigilię klasową zobowiązałam się kupić czekoladę, wybrałam taką która zawsze mnie w pewnym stopniu ciekawiła, a przy okazji była jedną z tych "normalnych" i tanich. Nie zamierzałam brać żadnej Milki czy Wedla, które są mi hyż znane, a postawiłam właśnie na Schogetten, którą jadłam dosłownie raz w życiu.


Spotkanie z Schogetten B&W mogłabym w sumie zakończyć na zauważeniu, że pachniała ona jak słodsza Milka. Czujecie to? Po przekrojeniu zaś doszedł też zapach ala cukierek toffi z czekoladą.


Pamiętając że mam do dyspozycji tylko jedną kostkę, skroiłam najpierw same jej "boki".
Sama czekolada topiła się z prędkością światła. Jest słodka i ma w sobie coś z taniości, coś z tanich pralin. Posmaczek alkoholowy? Do tego jest bardzo tłusta. I naprawdę, naprawdę słodka. A wiem co mówię, tego dnia spożyłam już takie ilości słodyczy (ach, ta wigilia klasowa) że mogłabym jeść cukier z cukierniczki i nie ruszyłoby mnie to. Dobra, przesadzam, ale to tak dla podkreślenia faktu.


Słodko-cukrowa powłoka, a nadzienie ma być Oreo'we. Czy to mogło się dobrze skończyć? Cóż, miałoby szansę, gdyby zostało wykonane mistrzowską ręką. Tutaj jednak im głębiej, tym gorzej. Albo może od początku tak samo źle?
Nadzienie jest tłusto-proszkowe, to po pierwsze. Słodkie i nijakie. Może właśnie takie jak krem ze słynnych markiz? Ani w nim nic waniliowego, ani przyjemnego posmaku śmietanki nie ma.
Kawałeczki ciastek, a właściwie - małe, kaleczące okruszki, chrupią pod zębami (jakby były naprawdę twarde) i tak właściwie nie mają konkretnego smaku. Jakbym miała się uprzeć, to porównałabym je do krakersów, bo były jakby lekko słonawe. Może za mało ich było, żebym poczuła np. kakaową goryczkę, jak dzieje się to w 'Milkowych' Oreo? Może w rzeczywistości były lepsze? Może może, ale liczy się to, jak faktycznie smakowały. A nie udało im się ani przełamać słodyczy, ani nawet uatrakcyjnić konsystencji, bo przez swoją ostrość raczej mnie denerwowały niż cieszyły.

W tej czekoladzie było coś taniego i kojarzyło mi się ze słodyczami, które zwykle leżą na półmiskach u cioci. Powiedzieć, że jest dość słodka, to jakby rzec, że ryż jest nawet smaczny. Ja po jednej kostce (!!) miałam dość, naprawdę. Zupełnie nie miałam ochoty na więcej, możliwe. że nawet nie zjadłabym więcej, gdybym więcej miała. A to już jest powrót do przeszłości i rekordowej kostki czekolady dziennie. Jeśli z jakiegoś powodu na powrót miałabym tak robić, na pewno nie wybrałabym do tego czekolady Schogetten.
Ocena: 5/10
Cena: 2,99zł