niedziela, 31 lipca 2016

Kew (Royal Botanic Gardens), Lime and Lavender Milk Chocolate - mleczna czekolada z naturalnymi aromatami limonki i lawendy

Rzadko nie mam pomysłu na wstęp tak bardzo, jak dzisiaj. Tzn. napisałam parę zdań bardziej odnoszących się do mojego życia i wiążących się z nim spostrzeżeń, ale potem usunęłam je i zaczęłam się zastanawiać: czy mój blog jest miejscem na takie rzeczy? Czasami mogę coś takiego od siebie napisać, ale popadanie w rutynę mówienia o swoich porankach/wyjściach/zakupach etc. chyba nie jest najlepszym pomysłem. Trochę obawiam się, że zapisując to tutaj a) zamykam się od opowiedzenia tego komuś innemu (komuś 'na żywo'), albo b) oczekuję aprobaty dla moich decyzji czy śmiesznych i/lub nieważnych opowieści z życia, albo poparcia mnie w kiepskich wyborach które mogę przedstawić tak, żeby stawiały mnie one w możliwie najlepszym świetle. Te rzeczy, o których piszę, wydają mi się bardzo kuszące i dlatego spróbuję się im oprzeć. Więc nie przedłużając, zapraszam Was na to, na co tutaj przyszliście, czyli recenzję (nareszcie bardziej fascynującej!) czekolady.


Mleczna czekolada o zawartości min. 33,6% kakao z naturalnymi aromatami z limonki i lawendy z ogrodów botanicznych Kew w Anglii. Jest to jedna z trzech tabliczek przywiezionych przez moją mamę i już na wstępie muszę ją (czekoladę) pochwalić, że dobrze znosiła upały, których nadziana Milka z ciasteczkami literalnie nie przeżyła.*
*jej konsystencja była porównywalna do Wawela z masłem orzechowym, chyba nic więcej nie muszę mówić..


Tabliczka ma jasny odcień, prosty układ standardowych kostek i nie jest specjalnie twarda (chociaż w palcach też się nie topi). Teoretycznie nie powala, ale ma w sobie coś ciepłego i przywodzącego na myśl dziecięcą radość i błogość. Zapach zaś to już inna para kaloszy: jest intensywnie limonkowy i świeży, odrobinę tylko galaretkowy. Za owocem kryje się tajemniczy poniuch lawendy.


Czekolada jest jak zwarty, nieprzesadnie tłusty krem. Pod względem konsystencji jest absolutnie genialna. Pozwala długo bawić się nią w buzi (czego zazwyczaj nie robię, ale tutaj jest to tak idealne, że nie mogłam się oprzeć).
Pierwsze skrzypce gra smak soczystych, acz trochę 'słodyczowych' limonek spleciony ze słodyczą, mlecznością i kremowością. Na początku wydawał mi się totalnie dominować kompozycję, jednak po paru kęsach (podobnie, jak przy zapachu) zaczął odzywać się kwiat lawendy z niezwykle subtelnym i delikatnym jak płatki kielicha posmakiem. Przechodzi on przez buzię niczym ciepły wiosenny wietrzyk, zostawiając po zjedzeniu uczucie, jakbyśmy trzymali na języku wspomniane płatki. Jeść tą czekoladę po oglądaniu zdjęć z Kew Gardens.. Naprawdę czułam, jakbym tam była.


Choć kosteczki są małe, są przepełnione smakiem i pełnią.. Pełnią szczęścia, pełnią aromatów albo pełnią konsystencji (gęstością). Albo jakąś jeszcze inną. Choć pierwsze odbierane smaki to limonka i lawenda, kakao także ma to swój udział, choć stoi z boku czuć, że jest wyraźniejsze i bardziej dopieszczone niż w przeciętnych tabliczki około 30%.


Chociaż dla fanów intensywnych kwiatowych aromatów ta czekolada może wydać się za słaba, to według mnie jest świetnie wyważona - wszystko ma tu swoje miejsce: mleko, limonki, lawenda, cukier, kakao i tłuszcz kakaowy. Przyznam szczerze: bardzo pozytywne zaskoczenie!
Ocena: 9/10
Cena: 3,00£

niedziela, 24 lipca 2016

Cadbury, Turkish Delight

Ze sławną czekoladą Cadbury miałam dotąd styczność tylko raz i bynajmniej nie było to miłe spotkanie: w zeszłym roku w moje ręce wpadły batoniki C. z karmelem, czyli bodajże najgorsza kombinacja, jaka mogła mi się trafić. Ani czekolada, ani 'nadzienie' nie zrobiły na mnie wrażenia (mało powiedziane) temu nie skakałam ze szczęścia, gdy wróciwszy z Londynu mama wręczyła mi trzy tabliczki fioletowego Dairy Milk.* Z góry mówię: dwie już zeżarłam, jedna, Chocolate Puddles, była dla mnie przesłodzona i monotonna, natomiast druga, Medley, była 1000x lepszym odpowiednikiem Milki Collage. Jedząc tamte sztuki zauważyłam wręcz kolosalną różnicę między użytą czekoladą: w pierwszej była ona typową, tanią, przesłodzoną czekoladą za 3zł, natomiast druga rozpuszczała się gęsto, kakaowo i mleczne - zupełnie inna historia. Nie wiedząc co mam myśleć zabrałam się za ostatnią, największą tabliczkę - Turkish Delight.
*Dostałam również trzy mega (przynajmniej z wyglądu ;)) czekolady z dodatkiem kwiatów prosto z ogrodów Kew Gardens. Coś czuję, że one będą świetne :)


Otwierając 200-stu gramowe opakowanie właściwie nie miałam pojęcia, z czym mam do czynienia. Patrząc na grafikę dywanu z czekolady i różowego.. okrycia, stawiałam na galaretkę albo nadzienie owocowe. Po paru kostkach postanowiłam wygooglować, czym właściwie jest owo turkish filling iii... Zamarłam, oczy wyskoczyły mi z orbit, usta rozdziawiłam jak ryba. Chwilę potem zaczęłam tańczyć, śpiewać, robić fikołki i salta. Turkish delight, inaczej zwane lokum albo rachatłukum, to turecki przysmak z wody, cukru, skrobi i aromatów/innych dodatków, którym zajadał się jak prosię Edmund na saniach Białej Czarownicy w pierwszej z  części Opowieści z Narni. Ekranizacja książki była jednym z moich filmów dzieciństwa, a czerwone galaretki (właściwie zastygnięte kisiele) obtoczone w cukrze pudrze niezmiennie przykuwały mój wzrok i wprawiały w ruch me dziecięce ślinianki. A że bądź co bądź, oglądałam Narnię x razy, zawsze MARZYŁAM żeby ich spróbować, a tu proszę, totalnie niespodziewanie otrzymałam taką szansę! Kooocham Cię mamo! <3


Tabliczkę dzieliłam z bratem, toteż na zdjęciu widnieje jej większa połowa: całość liczy siedem rządków po cztery prawiekwadratowe kostki z wydrążonym 'Cadbury'. Czekolada pachnie kusząco, bowiem ulepkowo-czekoladowo. Dla jasności: bo tej tabliczce nie spodziewałam się absolutnie żadnych egzotycznych doznań, ba, nie spodziewałam się nawet smaku kakao. Liczyłam na mleczność, mega słodycz i spełnienie dziecięcych marzeń.



Czekolada rozpuszcza się gdość szybko, ale dość gęsto. W smaku przypomina słodkie, czekoladowe mleko z dodatkiem kremówki. Jest naprawdę gęste i przepyszne, przywodzi mi na myśl Dan Mleko (piłam je ze trzy lata temu, ale wiecie, wyidealizowane wspomnienia). To zdecydowanie ta lepsza partia Cadbury, z czego bardzo się cieszyłam, bo wiem, że mogło być o wiele gorzej.


Nadzienie zajmuje na oko 1/3 kostki, ma kolor dojrzałej truskawki. Pachnie lekko galaretkowo. Jego konsystencja z pewnością jest mi znana, ale żeby ją z czymś skojarzyć, musiałam zajrzeć w odmęty pamięci. Chyba najbardziej pasują mi tutaj te kultowe galaretki.
W smaku to aromatyzowana.. truskawka? Przypomina mi jakieś słodycze z dzieciństwa.. Chyba ponownie odwołam się do Cytrynek, to smak sztuczny, trochę mdły, ale przywołujący wspomnienia i cóż, ciężko go zjechać nawet mając świadomość, jak totalnie nie pasuje do obecnych upodobań. (i obecnej świadomości, czego się oczekuje od słodyczy).


Pozostaje pytanie: czy to razem gra? Mleczna do potęgi n-tej, słodka czekolada ze słodkawym, trochę mdłym nadzieniem? Powiem tak: na pewno jest to połączenie ciekawe i niecodzienne i mówię to serio, a nie żeby na siłę znaleźć pozytywy. Sztucznawość rachatłukum zanika przy dwóch warstwach Cadbury, robi się ono delikatne i do całości wprowadza ten swój smaczek, który naprawdę - wbrew moim przewidywaniom - mi pasował. Nie jest to połączenie-pewniak, pewnie wiele osób się ze mną nie zgodzi, ale te dwa wieczory które spędziłam z tą czekoladą były przyjemne. Ponownie: cieszę się, że trafiła do niej lepsza partia Cadbury, to pozwoliło mi się nią cieszyć i na chwilę poczuć się, jakbym znów miała osiem lat.
Ocena: 7.5 + serduszko/10
Cena: -

Wybaczcie za nieregularność wpisów, ale wakacje i te sprawy :) Jednak nigdzie nie pisze mi się tak dobrze recenzji jak u siebie w domu!

niedziela, 17 lipca 2016

Lusette, wafelek kakaowy z kremem kakaowym w polewie kakaowo-czekoladowej

Lu-se-tte. Al-me-tte. Widzicie podobieństwo? Czekoladowy wafel i tłusty twarożek... Przypadeg? Pewnie tak, ale powiedzmy to jeszcze raz: Lu-se-tte, Al-me-tte, .. SMAAAKIIIJAAA *singing*
Pękł dzisiaj we mnie balon emocji tłumionych przez lata dwa i trochę teraz odreagowuję. A że trzeci dzień wpisu nie było, zdecydowałam się wrzucić czekoladowe Lusette, będące TĄ kroplą oliwy dolaną do ognia, która przekształciła go w  pożar. Taak, w życiu wybuch i na kubkach smakowych wybuch. Od dnia skosztowania dzisiejszego bohatera jem wafle praktycznie codziennie (ale nie wszystkie chce mi się opisywać). To dla mnie naprawdę nowość, bo odkąd nauczyłam się mówić powtarzałam jak mantrę, że wafli nie lubię.

Zdjęcia robiłam u przyjaciółki, oczywiście w najlepszej ku temu porze czyli około 23, co jak możecie się domyślać zagwarantowało wybitne wręcz naświetlenie. Ech, zdjęcie składu gdzieś zgubiłam.. Albo usunęłam, bo tak nieostre było. Niedługo planuję powtórkę batona i wtedy postaram się wymienić zdjęcia.


Wafel ma sowity rozmiar (50g) i wbrew moim własnym przewidywaniom - podoba mi się. Masywny jest także z wyglądu: gruba bryła polana z jednej strony równie grubą warstwą czekolady (to akurat pozory).


Czekolada Właściwie to polewa jest dość miałka: słodka i kakaowo-proszkowa. Wafel jest chrupiący, słonawy i ma w sobie także nutkę kakao.
Nadzienie jest proszkowe, ma specyficzny kakaowy posmak.. Jakby sztuczno/plastikowo-czekoladowy, ale z jakiegoś powodu nie odpychający. Jak budyń? Coś 'o smaku', ale nie stricte czekoladowe. Ciężki do rozgryzienia.. Chociaż prawdziwe cuda dzieją się po zamoczeniu w herbacie.


Całość staje się (nie lubię kraść powiedzeń, ale to pasuje idealnie) bagienkowa, dziecięco słodka i smakuje jak rozwodniona gorąca czekolada w schronisku. Oprócz polewy, polewa to skumulowany 100%-owy ekstrakt napoju pitego po godzinach morderczej (dla dziecka) wędrówki. Smak wspomnień - on idealnie oddaje to określenie! Jakim cudem znalazłam ten smak w tanim waflu czekoladowym? Nie wiem, ale jestem absolutnie zakochana w duecie Lusette-gorący napój. Ten drugi podciąga naszemu bohaterowi ocenę, wyciąga aż na zaszczytne podium szczęśliwych dziesiątek.
Ocena: 10/10
Cena: 1,50zł


czwartek, 14 lipca 2016

Alpen Gold, Nussbeisser - ciemna czekolada 43% z orzechami laskowymi

Słynna czekolada z okienkiem, ciesząca się uznaniem i szacunkiem na całym świecie, wywołująca okrzyki zachwytu i łzy szczęścia - oto ubóstwiany przez pokolenia Nussbeiser. Mimo mijającego czasu wszystkie warianty (mleczny, ciemny i biały) trzymają się całkiem nieźle jeśli spojrzymy na to przez pryzmat ceny; Poniżej 4zł raczej ich nie spotykam, mogę więc założyć że jest to poziom równy/większy od Ritter Sporta, Wedla czy Milki. Jadałam mlecznego klasyka, zaś wersja ciemniejsza i biała pozostawały dla mnie tajemnicą. Jak dobrze, że ktoś życzliwy postanowił kupić do domu tą pierwszą, tak, żeby wszyscy mogli jej spróbować.. Tylko dlaczego położył ją za makaronem w głębi spiżarni...


Wybaczcie za dupne zdjęcia, ale kuchenne oświetlenie nie jest niestety przystosowane do sesji zdjęciowych (robionych najwyższej klasy sprzętem). Aż mi się przypominają pierwsze wpisy, ach..

Strategicznie odłamałam jeden pasek, bo to wystarczająca ilość do oceny, a nie zostawia po sobie zbytniej pustki w opakowaniu. Nie wysuwałam tabliczki w całości, więc albo mam wyjątkowe szczęście, albo Nussbeisser to rzeczywiście wyładowana orzechami czekolada. W moim pasku miałam ich aż dziewięć!


Bo bardzo obiecującym początku przeszłam do próby zapachu i konsystencji. I tu już tak różowo nie było. Ten pierwszy jest delikatny i przywodzi na myśl klasyczną, kwaskową deserówkę. Sama czekolada nieprzyjemnie się lepi i topi w palcach, zupełnie jakby była z plasteliny.


Omijając orzechy pierwszy gryz należał do czekolady: rozpuszcza się dość gęsto, znowu naszło mnie skojarzenie z plasteliną, tylko tym razem ciepłą, bo długo miętoloną w palcach. Nie brzmi to dobrze ale w sumie nic do niej nie mam, dziwna ale neutralna. Z miejsca atakuje także aromat krzyczący "CZEKOLADA DESEROWA!!", trochę podchodzący pod deserowego Wedel. Jest to słodycz z (raczej tanią) kwaśnością kakao.
Orzech jest chrupiący, raczej nieprażony, ale słodziutki i pyszny. Orzech jak orzech - nie zawodzi.


Już po chwili (przypominam, miałam jeden pasek) ordynarna prostota czekolady zaczęła mi przeszkadzać. To taki odpowiednik dyskontowej czekolady za 2-3zł, tylko w wersji deserowej, czyli dla mniej najgorszej z możliwych (jeśli mówimy o tanich, słabych wyrobach). Z pewnością nie jest to jakość i prestiż z jakim się zazwyczaj kojarzy (czy kojarzyło), bogactwo orzechów - owszem, ale czekolada sama w sobie jest wyjątkowo płaska. Na plus zaliczam jedynie jej konsystencję, a reszta.. Szkoda kasy. 1000x lepiej zainwestować np. w Bellarom. Czy nawet orzechowego Ritter Sporta.
Ocena: 4/10
Cena: -

wtorek, 12 lipca 2016

Hi Easy, baton z nadzieniem czekoladowym polany polewą kakaową

Chwila słabości, niska cena, szalona myśl zrecenzowania wszystkich dostępnych czekoladowych wafli - to parę powodów czemu Hi Easy trafiło do mojego koszyka. Zresztą nie tylko on, kupiłam też wtedy Prince Polo, Wafla Teatralnego, Princesse, parę innych no-name'ów.. Szkoda, że większość zeżarłam w samotności  sama lub z przyjaciółką, a mimo wszystko godzina 23, kijowe oświetlenie i fakt, że w tle leci serial/anime to nie są zbyt dobre warunki to zdjęć i rozkładania na czynniki pierwsze. Skoro już taką słabą istotą jestem, to czemu na takie bezmyślne jedzenie musiałam zjeść te lepsze (aka bardziej zjadliwe) sztuki? Czemu na świadome' jedzenie wybrałam akurat Hi Easy?



Baton na opakowaniu wygląda bardzo  zachęcająco: bogato, czekoladowo, warstwy nadzienia sprawiają wrażenie jakoby miały cudnie rozpływać się w ustach. W rzeczywistości 50-cio gramowy blok wygląda co najmniej miernie: blady jak ściana wafel, błyszcząco-plastelinowa polewa i krem wyglądający na połączenie margaryny z cukrem, workiem piasku i szczyptą Puchatka. Ale nie zrażamy się prawda?

Mimo pozytywnego nastawienia, im dalej w las tym gorzej. Przy maksymalnym wytężeniu zmysłów poczułam jedynie lekko kakaowy zapach (nie wykluczam, że było to złudzenie lub autosugestia)


Polewa too.. mdłe, odrzucające, tłuste coś. Nie wiem jak inaczej mogę je opisać. Trochę słodkie, ze szczyptą nijakości. Wafelek kompletnie nie ma smaku, a szkoda, bo chociażby lekka słoność mogłaby tu coś zdziałać.


Krem smakuje.. Po prostu źle, czekoladopodobnie, słodko ii słono (?), tłusto-proszkowo.. Nie no, beznadzieja. Jednak nijak uratować się tego nie da.


Po próbie herbacianej, którą wprowadzę do repertuaru chyba na stałe, jedyne co zyskuje wafel to większą słodycz i przyjemniejszą konsystencję (w końcu wszystko się rozpuszcza). Ponownie, gorący napar wykrzesa z niego coś więcej, ale nie zmienia faktu że to bardzo słaby baton. To nie czekolada, tu skład nie gra takiej roli (patrz -> Lusette), to po prostu trzeba zrobić dobrze. Tu ewidentnie się to nie udało.
Ocena: 3/10
Cena: 0,50zł

sobota, 9 lipca 2016

Cocoa, surowa czekolada 65% z jagodami goji

Tak pozytywnie napisałam w ostatnim poście że "hurra, tyle czasu na bloga!" itd. itd., a tu proszę, znowu tydzień nieobecności. Cóż, wynik pomieszkania u przyjaciółki i jedzenia słodyczy naprawdę budżetowych - niektórym nawet porobiłam zdjęcia, ale jakiegokolwiek opisu nie były warte. Chociaż planuję jeszcze parę wafli, dzisiaj sięgnęłam po mającą swoje lata tygodnie tabliczkę Cocoa. Pomyślałam, że to najmniej ciekawy wariant z całej trójki (+ Cappucino-Morwa i Wiśnia-Acai), ale i tak chcica na dobrą, ciemną czekoladę była przeogromna.


Czekolada niestety nosiła oznaki 'przeleżenia' i upałów: pokryła się lekkim szronem. Zapach za to był obłędny, uderzył we mnie od razu: świdrująco kakaowy, 'po prostu' i aż. Idealna deserówka.


Czekolada jest twarda, trzeba trochę siły żeby ją przełamać.
Pierwszy chrup. Czuję proszkową konsystencję, bardzo proszkową konsystencję. Oprócz kakao czuję posmak jagód, niebezpiecznie zbliżony do tego z wiśni-acai, ale jakby tym razem pochodził on z innej odmiany tych owoców. Głowiłam się nad nim chwilę - czy będzie przeszkadzał tak jak w fioletowej tabliczce? Na szczęście nie! Jednak jest on o wiele delikatniejszy i w gruncie rzeczy, w połączeniu z orzeźwiającym, trochę metalicznym kakao, dobrze wkomponuje się w tabliczkę.

Czekolada rozpada się piętrowo. Mimo pierwszego wrażenia o strasznej proszkowatości, rozpuszcza się dość treściwie i tłustawo - pewnie pierwsze wrażenie wynikało z pokrytego nalotem kawałka.
Jest dość chrupka, a jednocześnie nie brak w niej dozy kremowości. Bardzo przyjemna konsystencja.


Nibsy: chrupiące, wilgotne? Jak sadza, węgiel, aż przez to piekące. Lepiej niż solo działały w całości, ponieważ przełamywały falę kremowości i, bądź co bądź, słodyczy. Jak drobne impulsy elektryczne, cienkie igiełki lub krople cytryny w potrawie. Kakao przełamane kakaem - ciekawe :>
Goji: wysuszone, zaczepiające się o zęby, ze swoim charakterystycznym posmakiem który mi ani nie przeszkadzał, ani mnie nie zachwycał. Był po prostu ok. Wnosiły one odrobinę świeżości.


Czekoladę jadło mi się bardzo dobrze. Świeże kakao, gorzko-jagodowe smaki i sucha kremowość - to przepis na bardzo udaną tabliczkę. Szkoda, że upały odcisnęły na niej swoje piętno, ale i tak trzymała się nieźle. Jednocześnie miło było znowu poczuć to małe szaleństwo zmysłów - takich wrażeń budżetowa tabliczka nie zapewni :) Ja kupiłam Cocoa w zawrotnej cenie 3,50zł, ale i w 'normalnej' sięgnęłabym po nią jeszcze raz!
Ocena: 8/10
Cena: hihihi

Jeśli jeszcze ze mną jesteście, to proszę, polećcie mi jakąś dobrą, wciągającą jak diabli książkę. Albo po prostu swoją ulubioną. Takie tam małe wymagania - wreszcie mam wolny czas, ale nie mam pomysłu za co się zabrać. :)

niedziela, 3 lipca 2016

Lusette, wafelek z kremem nugatowym w polewie kakaowej (+ troszę gadaniny na wstępie)

Summer time! <-- napisała w wyjątkowo paskudny i deszczowy dzień. Cała ja, moje wyczucie i fart. Ale choćby nie wiem jak paskudnie było, nie zepsuje mi to radości z oficjalnie rozpoczętych wakacji. Częściowo tłumacząc moją ostatnią urywaną obecność u was: ostatni tydzień uczęszczałam na warsztaty teatralne. 6h tortur, ekhm, to znaczy przełamywania lęków, dziennie. Tak, Zosia porwała się z motyką na słońce - często to robię. Jak już się na coś zdecyduję, to z mocnym dupnięciem że tak powiem. Po tym tygodniu wiem parę rzeczy: lubię wychodzić do ludzi, ale jest to dla mnie swego rodzaju wydarzenie 'od święta'. Nie umiem siedzieć z kimś (oprócz przyjaciela) cały dzień. Nigdy w życiu nie zostanę aktorką, a na samych warsztatach na pewno byłam najgorszym improwizatorem xD Lubię robić rzeczy na własną rękę. Nie cierpię gier zespołowych. I jak coś sobie postanowię (tudzież zapiszę się na coś, a szczególnie kiedy zapłacę), to wytrwam, choćbym miała potem ryczeć w domu.
Nie wiem na ile te zajęcia mi pomogły, ale mam nadzieję, że pewne blokady przełamałam. Czyżby Zofia miała przestać bać się ludzi? Możliwe, w końcu każdy mógł trafić ze mną na te zajęcia!

Przechodząc już do części właściwej posta: z założenia (które postawiłam sobie po pewnym czasie) na blogu miałam recenzować tylko czekolady. W końcu to moja największa słodyczowa miłość. Ale powzięłam to sobie na jesieni, kiedy posiadane tabliczki nie zmieniały się w miękkie papy czy plastelinowe bloki. Serio, trochę czekolady teraz jem, ale z w.w powodów raczej mnie od nich odrzuca. A jako że pisać chcę, bo to uwielbiam, postanowiłam, że skoro już nawet Wedel Creme Brulee miał szansę tutaj zabłysnąć, to czemu by nie pójść o krok dalej i wrzucić najgorszy jak dotąd dla mnie sort słodyczy, czyli wafle i herbatniki? Przez przerwanie rutyny i jedzenie na mieście przez ten tydzień, moje smaki kompletnie zwariowały. I jak całe życie utrzymywałam, że wafelków nie lubię, tak teraz wsunęłam już chyba z sześć. Najciekawszymi propozycjami, niejedzonymi w biegu, okazały się nieznane mi wcześniej Lusette - dzięki Olga! Myślę, że opiszę wszystkie trzy, gdyż 'mam' je w osiedlowym sklepiku.

(Ucięło polski skład i wspaniałą nazwę Lusette: kruchy wafelek kakaowy przekładany kremem nugatowym w polewie kakaowej)

Jako pierwszej próbowałam wersji czekoladowej, jednak dopiero nugatowa została uwieczniona na zdjęciach. Jak już wspominałam nie raz - nugatu nie lubię, nie jara mnie ani trochę, orzechy laskowe nie są moją miłością, a Nutella mogłaby dla mnie nie istnieć.Sięgając po batona wypełnionego nugatowym nadzieniem miałam nadzieję odebrać go lepiej niż np. wypełnioną nugatem czekoladę: polegałam na grze kontrastów, tzn. na połączeniu suchego, być może słonego wafelka z cienką warstwą kremu.


Zapach nie zapowiadał nic dobrego, bowiem był bliźniaczo podobny do wedlowskiego Pierrota: margarynowy i sztucznie orzechowo-jakiś. Sztuczność to nieodłączna cecha opisu batoników Lusette, jednak tutaj było naprawdę źle.


Z wcześniejszym sztukami postępowałam jak Bóg Olga przykazała, czyli zanurzałam je w herbacie. Przyklapciały wafel i cieplutkie nadzienie - bomba! Tutaj jednak nie miało to sensu, z powodu temperatury wafelek  praktycznie rozpadał się w rękach. Dodatkowo wierzchnia warstwa czekolady, z pozoru gruba i okazała, okazała się prawie całkowicie wsiąknąć w czekoladę. Wyczułam jedynie jej słodycz, minimalną proszkowość i tyle.


Cieniutki i kruchutki wafelek odznaczał się nutą słoności, która nawet w obliczu otaczającej słodyczy nie zginęła całkowicie. Na 'deser' został krem - serce wafla, bijące chaotycznie i, wydawałoby się, zbyt szybko.  Jest po kolei: słodki, proszkowy, tłusty, dziwnie plastyczny, pseudo-orzechowy i lekko kwaskowy (??), a do tego wszystkiego uzależniając. Nie bez powodu nazwałam go sercem - wyobraźmy sobie, że ze stresu nawala nam ono jak seria z karabinu. Mamy za chwilę skoczyć ze spadochronem i boimy się, wszystko nas trzęsie w środku, ale czerpiemy z tego dziwną przyjemność. Przyjemne skręcanie flaków. Tak samo jest z jedzeniem tego batona. Może te wszystkie syfy w składzie zsyntezowały się w substancję uzależniającą? Jeszcze nie jestem chemikiem więc tego nie wiem, ale oddam honor Lusette, to naprawdę dobry baton. Tylko wybierając go należy się nastawić na przyjemność o nazwie: tak złe, że aż dobre. (zupełnie jak patykowy Oreo)
Ocena: 8+/10
Cena: 1,50zł/50g