czwartek, 31 grudnia 2015

Dolfin: Mleczna, Ciemna z earl grey, Ciemna z lawendą

Rozpoczynając Nowy Rok na blogu chciałam to zrobić z pompą, więc i z wyższej jakości produktem, coby dobrze zarokować sobie na resztę miesięcy :D Do tego zadania wybrałam miniaturki Dolfina, których degustację zakończyłam wraz z końcem grudnia i efekty przedstawię wam w czterech częściach. Żeby jednak nie było monotematycznie, zbiorcze recenzje będę przeplatać innymi - mam nadzieję, że wszystkim taki system przypadnie do gustu^^. Z miejsca też chciałabym was prosić o szczerą opinię, czy mielibyście chęć czytać wpisy co dwa dni, czy pozostać przy systemie trzydniowym? Zrobiła mi się kolejka i chcę ją zredukować, ale też nie chciałabym rzucać wpisów za często, jeśli nie wszyscy mieliby ochotę je czytać ;)
Dobra, koniec spraw technicznych, zacznijmy naszą słodką, delfiniastą przygodę!



Na pierwszy ogień poszła (nie?)zwykła mleczna.



Zaczęłam jak zwykle od testu niuchania i od razu zostałam przed Dolfina zaskoczona: do mojego nosa dobiegł zapach przyprawy, podobny, jak pamiętam, do tego z Hot Masala, tyle, że trochę słabszy. Zaraz, wait, przecież to wariant mleczny, bez żadnych udziwnień.. Ciekawe.


Jako że element jest tylko jeden, smakowanie powinno pójść łatwo, nie? Czekolada jest mocno mleczna i wyrazista w smaku nawet przy tej grubości. W sumie żałuję, że nie była grubsza, wyobrażam sobie, że wspaniale zaklejałaby buzię. Jednocześnie nie jestem pewna, czy nie okazałaby się wtedy za słodka, gdyż cukru było w niej więcej niż się spodziewałam (ale jeszcze nie za dużo).

Pomijając przyjemny, pozbawiony goryczki smak kakao, równie wyraźnie (jeśli nie wyraźniej) czułam jakąś ostrawą nutę, jak wcześniej wspomniałam, przyprawową. Wanilia? Nie wiem.Ta nutka pikantności jest dla mnie niezrozumiała, ale muszę przyznać, że idealnie wpasowała się w panujący wtedy klimat ;)

No i cóż, ocenianie po tak małej ilość jest trudniejsze niż myślałam. Miałam do dyspozycji dwie kosteczki, a czuję że mogłabym ich zjeść 10 razy tyle. Moja ocena może być trochę nieadekwatna do faktycznego smaku, daje ją na zasadzie "mi się wydaje".
Ocena: 7.5/10

Jako drugą wybrałam ciemną z earl grey, na ogół słyszałam o niej niezbyt pochlebne opinie i byłam ciekawa, jak mają się one do rzeczywistości.


Pachnie podobnie "pikantnie" co mleczna, ofc. z wyraźniejszą nutą kakao.


Najpierw leniwie wyłania się smak kakao. Dobry, z typową goryczką i cieniem kawowego posmaku. W przeciwieństwie do wcześniej jedzonej mlecznej, jej grubość wydaje mi się idealna.
Kostka rozpuszczając się zostawia po sobie szorstkie drobinki. Są one lekko gorzkawe, a teksturą przypominają mi właśnie zaschnięte liście herbaty. Ale czy smakują herbatą? Niestety, chociaż formą od razu się z nią kojarzą, to smakiem nie wnoszą prawie nic. Jeśli jedząc czekoladę poczułąbym Earl Grey'a, byłaby to raczej siła sugestii.
Czekoladka dobra, ale zupełnie niezgodna z nazwą.
Ocena: 7-/10

Na końcu przyszedł czas na równie tajemniczą, ciemną z lawendą.



Oczekując co najmniej zapachu łąki z okresu kwitnącego lata zbliżyłam nos i.. Szlag by to. Wszystkie czekoladki pachną dla mnie tak samo, albo mój węch już szwankuje. Znaczy jest ostatnio trochę przytłumiony, ale to już  przesada.


Chrupie pod naporem zębów, wydając  przy tym dźwięk łamanej plakietki.

Baza specjalnie nie różniła się od tej z Earl Grey, przejdę więc może do dodatku lawendy.
Jej drobinki ukryte w środku są 'w dotyku' papierowo-kartonowe i.. Bleh, gorzkie! Gorzkie, gorzkie, gorzkie. Czy może chociaż szlachetnie gorzkie? Lawendowo gorzkie? Mogę mieć plebskie kubki smakowe, bo ani przez chwilę tak nie pomyślałam. Nawet nie umiem ich smaku do niczego porównać, wiem tylko, że były niedobre. Może stare? Data ważności zbliża się ku końcowi, ale jeszcze go nie osiągnęła.

Gdy gryzłam kostkę całościowo i szybko, przykry smak wiórków nie był tak wyczuwalny. Od biedy można go było uznać ze część czekolady.

Ogólnie nie wiedziałam czego się spodziewać, dotąd nie jadłam nigdy czekolady z lawendą i szczerze? Więcej takiej szukać nie będę.
Ocena: 6-/10

Jak widzicie, początek mojej przygody z miniaturkami Dolfina nie był fenomenalny, ale zdradzę wam, że potem było już lepiej ;) See ya!

środa, 30 grudnia 2015

Zott, Belriso karmelowe


Tak dla odsapnięcia od czekolad (kiedyś musi nadejść ten straszny dzień): Belriso karmelowe, produkt nie emanujący pewnością siebie, bowiem pachniał lekko ryżem i niczym więcej.


Masa była bardzo gęsta i zachowywała się jak galareta - po przyciśnięciu jej wracała do pierwotnego stanu. Trochę skojarzyła mi się z napompowanym chlebem tostowym, który nierzadko jest sprężysty niczym najsprężystszy materac. Z miejsca byłam już pewna, jak naturalny i zdrowy produkt jem.

Śmietanka jeszcze przed wymieszaniem ze wsadem miała dziwny, kwaśno-jajeczny posmak. Data ważności się zgadzała.. Czyżby to był aż tak pseudo-pseudo-karmel? Po chwili konsternacji olśniło mnie - podobnie smakowała polewa z Big Milka Toffi. Sztucznie, plastikowo i tak 'zbyt'.


Ziarenka ryżu spore jak ostatnim razem, ale jakby twardsze niż pamiętam.? Nie są to monstrualne różnice, więc nie będę się nad nimi zastanawiać, zwłaszcza że kryjący się na spodzie sos stawia zdecydowanie więcej pytań. Jego barwa jest wodnisto-brudno-pomarańczowa, nie pachnie, za to smak jest spotęgowaniem tego, co wyczułam jedząc samą masę. Właściwie mogłabym zrobić kopiuj-wklej, napisać o plastikowym-pseudo-karmelu, a na koniec dodać: 'tylko o wiele bardziej'.

Jak wymieszałam wszystko, całość smakowała zupełnie "pseudo". Dziwnie, smacznie, dziwnie..
I słodko do tego (choć jadałam słodsze ryże). Nie mam bladego-zielonego pojęcia, co myśleć o tym Belriso, jednak powoli nabieram przekonania, że odpuszczę sobie dalsze próbowanie tej firmy.
Ocena: 6,5/10
Cena: 1,49zł (?)

poniedziałek, 28 grudnia 2015

Novi, Novipiu: czekolada biała z 5 ziarnami zbóż oblana mleczną czekoladą

Panie i panowie, oficjalnie prezentuję moją pierwszą w życiu zdobycz z E. Leclerca, do którego trafiłam zupełnym przypadkiem, ciesząc się przy tym niezmiernie. Obejście całego regału ze słodyczami (cztery razy) przyprawiło mnie o oczopląs i ból głowy, ale utwierdziło też w przekonaniu, że choćbym miała zjechać autobusami pół miasta, to do tego sklepu wrócę na pewno.


Czekolad od Novi nigdy wcześniej nie widziałam, przyciągnęły moją uwagę włoskimi napisami na opakowaniu i całkiem ładnym składem. Była dostępna także wersja z bakaliami, ale jako fanka zbóż, preparowanych ziaren i mleka*, wzięłam tę bez chwili wahania.
*jak się okazało mleko pasuje do tej czekolady jak pies do jeża, ale widząc białą barwę na opakowaniu mój mózg zadziałał prosto: białe = mleko.


52g tabliczka jest podzielona na paski, które bardziej kojarzą mi się z batonem niż czekoladą, np. z WW od Wedla. Spód jest koloru brudno-białego, nijak się ma do pięknej barwy mleka. Wystające ziarenka zbóż też nie prezentują się najokazalej, ale nie przejmowałam się tym, gdyż kryją się jeszcze w środku.Na jasno-brązowej tafli czekolady widać parę ciemniejszych 'ścinków'; Czym są - nie mam pojęcia, ale obstawiać zawsze można.


Zapach tabliczki był delikatny i przywodził na myśl Kinderki, albo nawet Kinder Country.
Odłamawszy pierwszy pasek, zbożowe ziarenka pyknęły aż miło. Nie od nich zaczęłam jednak degustację, bo na początku wzięłam się za mleczną czekoladę. Na pierwszym miejscu była tłustawa, potem słodka i na końcu lekko kakaowa. Trochę Milkowa, jak mi się wydaje. Jej warstwa jest tak cieniutka i tak bardzo przylega do reszty, że ciężko powiedzieć o niej coś więcej.

W zupełnie innej ilości jest tu czekolada biała, która od pierwszej chwili bardziej mi wyglądała na nadzienie, ale mówię według tego, co jest napisane na opakowaniu. Znów: tłusta, tym bardziej trochę maślana, ma w sobie sztuczny, budyniowy posmak. Trochę zajeżdża mi pseudo białą-czekoladą, taką z tworów tego typu, ale na szczęście tak źle nie jest. Nie ma w sobie paskudnej ziarnistości, której w tanich produktach nienawidzę, ale nie ma tu też mowy o przyjemnej gładkości. Jest tłusto, to po pierwsze i słodko też. Tak trochę kinderkowo, ale jednak inaczej.


Ziarenka zbóż są różne, jedne twardsze, inne bardziej rozmiękłe i chrzęszczące; Jedne słodsze, inne bardziej natutralne i zbożowe w smaku. Może nie jest to żaden luksusowy dodatek, ale są ziarna i ziarna, a te z pewnością były dobre. Plus dla nich.

Rozprawienie się z tabliczką nie zajęło mi dużo czasu i chociaż zła nie była, dość prosta i przyjemna, to jednak spodziewałam się po niej czegoś więcej. Może przez skład, może włoską produkcję. Co najistotniejsze - według mnie nazwanie jej środka "białą czekoladą" jest naciągnięciem, choć spotkałam się już z gorszymi tworami ukrytymi pod tą nazwą, to to ewidentnie jest śmietankowe nadzienie/krem.
Ciekawość zaspokoiłam, więcej do niej nie wrócę.
Ocena: 6.5/10
Cena: 4,50zł

piątek, 25 grudnia 2015

Dolfin, Mleczna z solonym karmelem

.. A w oryginale: Au lait au caramel & beurre sale.


Jak pięknie ona trzaskała.. Tak powinny brzmieć wszystkie mleczne czekolady! Zapach był bardzo intensywny, czułam go nawet z daleka. Słodko-kakaowo-karmelowy, zapowiadało się na bardzo miłą degustację.
Podzielenie tabliczki - standardowo na sześć kostek, tym razem wydała mi się jakby masywniejsza? Ale może to tylko złudzenie.


Od pierwszej chwili czułam smak karmelu. Wysunął się na przód i nie odpuszczał. Był w nim coś odrobinę kajmakowo-wytrawnego, jeśli ma to jakiś sens. Czekolada topiła się powoli i przyjemnie zalepiająco. Słodycz była wyraźna, ale nie zbytnia. A raczej, było w niej coś 'szlachetnego': to trochę wyolbrzymienie, ale nie był to chamski cukier, płynął z dobrej czekolady i kawałków karmelu tak, jak powinien.

A o tych karmelkach mówiąc: są to małe grudki, nieuchwytne dla obiektywu aparatu. Przy rozgryzieniu, czy raczej - rozkruszeniu chrupią jak kryształki soli i taką też solą smakują! Oczywiście bez przesady, ale lekka, gorzko-słonawa nuta jest niezaprzeczalnie obecna. Patrząc po opakowaniu spodziewałam się, nie wiem czemu, słodkich karmelków, co na szczęście jest nieprawdą.


Jedząc czekoladę jednocześnie dobiega do nas słodycz, wyraźna, choć nie cierpka kakaowość, a w tle ciągle stoi palony posmak karmelu. Jednocześnie miałam wrażenie, że błąka się tu gdzieś pewna truflowa nuta. Na początku chciałam ją nazwać alkoholową, ale to jednak nie to samo, nie ma w sobie ordynarnego posmaku procentów - jeśli moje wspomnienia nie są zamglone, to podobny, charakterystyczny smak znalazłam w mlecznej Goplanie. To intrygujące, a w tym zestawieniu pozytywne.

Przez te odmienne  (choć współgrające ze sobą) smaki, słodycz nie daje się we znaki tak mocno jak myślałam. Po prostu za dużo się dzieje, żeby mogła zdominować tą kompozycję.


Ocena.. Szczerze nie sądziłam, że ta czekolada będzie tak charakterna. Spodziewałam się cukru w cukrze w lepszym niż zwykle wydaniu; Tylko po części pokrywa się to z prawdą, bowiem Dolfin au caramel & beurre sale to mieszanka słodko-gorzka, kakaowo-karmelowa. I słonawa do tego! Kolejna dobra propozycja tej firmy.
Ocena: 9/10
Cena: promocyjna - 3,79zł

Ach, gdyby takie czekolady normalnie były w takiej cenie... Moje BMI wybiłoby się ponad skalę :D Chociaż w sumie w święta nie ma się co o to martwić. Wczoraj z dziką radością najadłam się bakalii i ani myślę zliczać ile ich było. Z resztą zostało mi podarowane tyle czekolady, że zaczynam mieć podejrzenia czy moja rodzina nie chce mnie przypadkiem utuczyć xD Cóż, nie zamierzam się kłócić.;)

środa, 23 grudnia 2015

Ritter Sport, Golden Edition: Goldschatz

Ja po prostu nie wierzę w to co się właśnie stało. Jak wiecie (lub nie, raz czy dwa o tym wspominałam ;)) przez długi szukałam po sklepach RS'a Karamell Nuss, którego wcześniej widywałam w mojej Almie często, potem nagle słuch o nim zaginął. Jeździłam po różnych marketach, szukałam w internecie, byłam nawet w hurtowni maan-premium i nic.
Pogodziłam się z tym, że już go nie dostanę.. Aż do wczoraj, gdy szukając jednej rzeczy na stronie Decathlonu zupełnie przypadkowo (taa) wpisałam w wyszukiwarkę frazę "czekolada". Zgadnijcie co tam znalazłam.. Zgadnijcie, co kupiłam za 4,99zł przelewem (xD) z darmową dostawą do paczkomatu. Po tych paru miesiącach szukania, tak po prostu znalazłam ją w Decathlonie? Czy ja śnię?!
~ ~ ~

Będąc już w temacie Ritter Sportów: za dzisiejszą degustację odpowiada moja kochana koleżanka-imienniczka, a właściwie jej tata, który przywiózł tą wspaniałą 250-cio gramówkę z Niemiec. Także im możecie podziękować ze ślinienie się do ekranu na widok produktu, którego za chiny nie dostaniecie w Polsce i nawet nie zobaczycie na oficjalnej stronie Rittera :D


Ritter Sport Golden Shiny Beautiful Edition miałby ogólnie trochę z górki ze względu na okoliczności jedzenia: na podłodze, pośród śpiworów i ludzkich ciał, w ogólno-konwentowym szale. Na szczęście uświadomiłam to sobie jeszcze tam i wyprosiłam od koleżanki kostkę specjalnie do wszamania w zaciszu domowym. To tak gwoli sprawiedliwości, choć moja ocena, krótka i konkretna, za bardzo się nie zmieniła.


Kostki są wyższe niż w przeciętnych, stu-gramowych tabliczkach RS. Normalnie bym na to psioczyła, ale że do dyspozycji miałam ich parę, a nie całe 250g, obiecywało to tylko więcej czekoladowej przyjemności. O zapachu niestety za wiele się nie wypowiem, od tygodnia mój nos nie jest w najlepszej formie. Na pewno był przyjemny i kakaowy, do tego także mleczny.


Czekolada daje się gryźć warstwami, o podobnych pisałam tutaj. Jej konsystencja i zachowanie pod wpływem ciepła jest idealne: rozpuszcza się bagniście i przywodzi na myśl tłuściutkie mleko.

Smak Złotego RS'a to przykład idealnej harmonii: kakao w stosunku do mleka i cukru jest akurat. Wystarczająco, by móc rozkoszować się jego smakiem, pamiętając jednocześnie, że jest to mleczna czekolada. Żadne wytrawne gorycze, po prostu jego przyjemny smak. Obok niego słodycz, która także jest odpowiednio stonowana.  I mleczność, bezkresna i naturalna.
O ile Cachet była przykładem czekolady wyrazistej i niemożliwej do przesłodzenia , tak Ritter Goldshatz jest dla mnie doskonałą  mleczno-kakaową tabliczką. Chciałabym móc rozkoszować się nią dłużej, ba - myślę że zjadłabym całe 250 gram! Gdziekolwiek zobaczycie - kupcie.
Ocena: 8/10
Cena: bezcenna, mwahaha :D


Korzystając z okazji chciałam wam życzyć leniwych, ciepłych i pełnych dobrego jedzenia świąt. Żeby nie liczyć każdego pierożka i kawałka makowca. Żeby nie przejeść się tak, że nawet na sięgnięcie po kolejne ciastko nie będzie siły. I żeby walcząc o największy kawałek ryby po grecku (tudzież innej, ulubionej potrawy) nie zapomnieć o miłości do swoich bliskich i nie podrapać ich twarzy tak bardzo :D

niedziela, 20 grudnia 2015

Belgian, 72% Dark chocolate with cocoa nibs

Los uśmiecha się do mnie częściej niż bym sobie wyobrażała. Dzięki łaskawości mojej mamy miałam okazję zapoznać się z kolejną czekoladową firmą i tym razem padło na Belgian. Ich opakowania są dość minimalistyczne: zawsze białe z jedną kolorową wstęgą. W tym wypadku jest ona ciemnozielona, co bardzo wpadło w mój gust. Za grafikę plus, jak natomiast sprawdzi się czekolada?


W zapachu czułam intensywne kakao, konkretne, ale przy tym jakieś takie banalne.


Czekolada jest dość twarda i chrupiąca. Gdy się rozpuszcza, faktycznie pierwsze co do nas dobiega to kakao w proszku. Dosłownie, takie zbite Deco Moreno.
Wewnątrz są kawałki chrupiących kakowych nibsów, które są gorzkie - to po pierwsze - ale wydają się lekko "przeleżałe". Szczerze nie są niczym wyjątkowym, fajnie że dają efekt chrupania, ale poza tym kojarzą mi się ze zwietrzałymi ziarenkami kawy (zdarzyło mi się próbować).


Dopiero gryząc całość i nie rozkładając na czynniki pierwsze, z czekolady uwalnia się pewna słodycz. I gdy to się dzieje dochodzę do dziwnej konkluzji: z jednej strony ta tabliczka jest gorzka od pierwszej chwili, ale że przypomina zbite "przemysłowe" kakao, ta gorycz wydaje się równocześnie płaska i.. nijaka. Nie daje kopa w buzi, nie wprawia w zachwyt czy skrajny niesmak. Po prostu jest i jak wydaje mi się, świadczy o przeciętnej jakości czekolady.
Po jedzeniu na wargach zostaje kakaowy pył i.. niedosyt.

Ta czekolada nie była niesmaczna, zakwalifikowałabym ją do dobrych, ale mimo to nie wryła mi się w pamięć nawet na milimetr. Pomimo, że pisałam tą notkę parę dni temu, już zdążyłam o niej zapomnieć i zleciała mi na dół. Podobnie z myślą o tej czekoladzie.
Ocena: 6/10
Cena: who knows

Po ocenie wyszłoby, że jest dla mnie gorsza od Milki, ale to tak nie działa, ja po prostu oczekuję od droższych i "prawdziwszych" tabliczek więcej niż od tych tanich i słodkich.

sobota, 19 grudnia 2015

Mullermilch, biała czekolada - pistacja

Musiałam zrobić lukę w prowizorycznym planie publikowania recenzji i wcisnąć tu na dzisiaj Mullermilcha. Jego degustacja, jeśli w ogóle można ją degustacją nazwać, wprawiła mnie w konsternację i muszę się tym z wami podzielić.

Ja i moje mleko, a w tle podłoga Arkadii.

Na jebutną porządnych rozmiarów butelkę patrzyłam już nie raz, ale zdrowy rozsądek i chęć na czekoladę jakoś zawsze wygrywały. Co jednak jest lepsze, gdy żołądek jest wypełniony do granic możliwości, gardło płacze po coś do picia, a organizm usilnie domaga się cukru? No właśnie.

Zapach Mullermilcha to ewidentnie coś włoskiego. Któryś z przysmaków, jakimi zajadaliśmy się z rodzeństwem lata temu, z każdym wakacyjnym pobytem we Włoszech. Ciasteczka do mleka? Mordokleja? Nie wiem, ale łezka w oku się zakręciła, a serce uradowało. Dalej mogło być już tylko lepiej..


..ale nie było. Po pierwsze, konsystencja; Wiem, wiem, jak mogę narzekać na rzadkość mleka, w końcu to nie jogurt ani nic. Problem w tym, że Mullermilch nie jest gładkie i tłustawe jak na dar od krowy przystało, przypomina mi raczej mleko sojowe, które ja odbieram jako 'rozwarstwione'. Takie oszukane, bo bliżej mu do wody.

O ile sojowe napoje są okej, wanilliowy - chociaż sztucznawy - zdarzyło mi się podpić siostrze, to wyrób Mullera jest absolutnie dziwny i nie wiem, co mam o nim sądzić. Mówiąc wprost, w smaku było coś starego. Trochę pistacjowego, trochę zepsutego. Miałam wrażenie, jakbym piła zakurzoną, starą mapę. Chwilami pojawiał się przesmak tego, co czułam w zapachu, czegoś nieokreślonego ale dobrego, jednak moment później dochodziłam do wniosku, że właściwie nie wiem co ja piję.
Dziwność doprawiona kopiastą łychą cukru. Dawno nie miałam takiej pustki w głowie opisując smak, naprawdę z niczym mi się on nie kojarzy. Co umiem powiedzieć, to to, że bardzo mi nie pasował i czuję się, lekko mówiąc, rozczarowana.
Ocena: 3/10, nawet nie wiem za co. Bo nie wyplułam :P
Cena: 2,99zł

czwartek, 17 grudnia 2015

Ritter Sport, Vanilla Chai Latte

Odkąd przeczytałam jedną z pierwszych recenzji w słodyczowej blogosferze, a mianowicie opinię czoko o białej Ritterce z kokosem, za punkt honoru wzięłam sobie że kiedyś spróbuję ritterowej limitki. Trochę minęło od tego czasu i dopiero teraz nadarzyła się ku temu okazja, wraz z pojawieniem się zimowej edycji limitowanej. Gdy zobaczyłam Vanillę Chai Latte i jej dwie koleżanki w sklepie, z miejsca rzuciłam się po wszystkie trzy, ale koniec końców wzięłam tylko tą jedną. Po chłodnej kalkulacji doszłam do wniosku, że w sumie tylko jej smak mnie interesuje, więc po co mam kupować pozostałe. I to wcale nie miało związku z tym, że wzięłam jeszcze parę innych, nielimitowanych, ale równie ciekawych pozycji ;)


Szczęśliwie zdjęcie opakowania zrobiłam tego samego dnia i nie musicie podziwiać go w świetle lampki biurowej, a zwykle się tak kończy gdy zasiadam do podwieczorku po godzinie 16. Szczęśliwie też dlatego, ponieważ nie wiem jakim cudem nie sfotografowałam samej czekolady i jestem na siebie potwornie zła, bo jest to nieodłączną częścią każdego posta. Sama bardzo lubię oglądać zdjęcia u innych, szczególnie, gdy są przemyślane i dobrej jakości.

(Źródło: http://www.kirstin-testet.de)

Zapach czekolady był zagadką. Czułam przytłumioną mieszankę przypraw i było w nich coś ostrawego, za to nie czułam samej czekolady. Trochę bałam się powtórki z plastikowej Olympii, tzn. tego że sama baza będzie kiepskiej jakości. Nie było innego wyjścia jak spróbować i na szczęście moje obawy zostały rozwiane. 

Czekolada była, jak na Rittera, wyśmienita. Głęboka i kakaowa, leniwie ukazywała swoje oblicze. Do tego przeszła smakiem wcześniej wspomnianych przypraw, subtelnie, ale wystarczająco żeby ucieszyć. Topiąc się jak na sportową czekoladę przystało, szybko odsłoniła swoje wnętrze, które okazało się zbite i tłustawe. Szczerze byłam trochę zaskoczona i trochę zawiedziona zarazem, gdyż podświadomie liczyłam na delikatny mousse. 

Smakując je w pierwszej chwili poczułam lekkie szczypanie na języku, jakby wywołane dodatkiem cynamonu lub imbiru. Chwilę później ujawnił się ogół przypraw korzennych, taka typowa mieszanka do piernika, tylko niestety - bardzo delikatna. Struktura nadzienia była trochę ziarnista, czułam to szczególnie trzymając je długo na języku i w sumie dawało to miłe skojarzenie z drobinkami przypraw lub strzępkami czarnej herbaty. Tak jak zostało nam obiecane, tak i ona (herbata) po pewnym czasie się ujawniła, razem z waniliową nutą nutką i cieniem goryczki. Gdyby takie nadzienie zostało wykonane mistrzowską ręką, a przynajmniej z lepszych składników i przez lepszą firmę, ten opis mogłabym zwieńczyć okrąglutką 10. Jednakże tworowi Rittera dużo do tej oceny brakuje - smak przypraw, już od początku mało wyrazisty, po pewnym czasie zostaje przytłoczony przez rosnącą słodycz, cukrową i banalną. Razem z tym przyszło skojarzenie z czekoladkami Alpini, które, powiedzmy sobie, nie są najwyższych lotów i zdecydowanie nie należą do moich ulubionych słodyczy. I znów - mogło być super, wyszło mocno średnio, podobnie jak z Olympią.
Ocena: 7-/10
Cena: 4,99zł

poniedziałek, 14 grudnia 2015

Cachet, Vanuatu 44% Milk Chocolate

Czekolada Cachet Vanuatu o 44% zawartości kakao ma swój początek w republice o tej samej nazwie, która położona jest na 83 wyspach Nowych Hebrydów na Pacyfiku. Całe państwo wchodzi w skład Oceanii i przed spotkaniem z tą czekoladą było mi ono kompletnie nieznane. Postanowiłam zapamiętywać takie smaczki odkąd zaczęłam się uczyć mapy świata (na geografię, z przymusu) i brnąc beznadziejnie w kolejne afrykańskie kraje zobaczyłam małe, podłużne państewko o wdzięcznej nazwie Ghana. "Zaraz zaraz, z czymś miłym mi się ona kojarzy.. A właśnie!". Dzięki temu odkryciu nauka poszła mi sprawniej, a co więcej: Afrykę zaliczyłam najlepiej ze wszystkich kontynentów.
Z tego tytułu wróćmy czym prędzej do czekolady, którą udało mi się kupić w Almie w o wiele niższej cenie.



Opakowanie jest ciemne i tajemnicze, w moim mniemaniu prześliczne, choć bardziej pasowałoby do mocniejszej czekolady. Mimo to uważam je za miłą odskocznię od plastików przesyconych kolorami. Ponadto pod kartonikiem kryje się sreberko które niezmiennie uważam za plus, choć akurat to jest niesamowicie delikatne i już po pierwszym wieczorze musiałam ratować całość folią aluminiową.

Już co do samej tabliczki - bardzo podoba mi się jej gładziutka powierzchnia, nie ma na sobie żadnej skazy. Przy łamaniu też się nic nie ukruszyło, jakby dając do zrozumienia, że jest to kawał dobrego produktu, a nie czegoś miałkiego.

(Akurat to zdjęcie robiłam już kolejnego dnia i wtedy oczywiście złamałam tabliczkę w pół)

Choć wcześniej wydała mi się twarda, przy jedzeniu okazała się dość miękka, ale nie przeszkadzało mi to, a wręcz ucieszyło - w końcu to mleczna czekolada..
A przynajmniej w tym aspekcie, bo w smaku od pierwszej chwili czułam kakao, a ponadto jego goryczkę! Tuż za nim szło mleko, ale nie były to w pełni spójne smaki. Tak też tabliczka się topiła - mlecznie i bogato. Mleko 3,2% plus niesłodzone kakao - ile już razy użyłam tego porównania? Tutaj nabrało ono nowego wymiaru.


I tak jak pasowało mi to do zapachu, tak pasowało do smaku: ta czekolada jest gęsta. Stosunkowo cienka, a jedząc ją i zamykając oczy widziałam raczej Bellarom czy Chateau. Gryzienie tabliczki przypomina przedzieranie się przez dziesiątki kolejno zachodzącyh na siebie warstw; Kakao, mleko, cukier. Cukier, choć ta czekolada taka słodka nie jest! Naprawdę, na pierwszym miejscu kakaowa (choć skład, oczywiście, mówi inaczej). Szczerze nie sądzę żeby ktokolwiek nazwał ją za słodką, nawet wielbiciele smaków gorzko-kwaśnych.

Ta czekolada była bardzo dobra. Mało słodka ale jednocześnie na tyle sycąca, że starczyła mi na parę dni. Gdyby połączyć ją z wnętrzem Milki Oreo.. Ojej, to by była ekstaza. Taka w niższej cenie, dostępna dla każdego.
Ocena: 8,5/10
Cena: 3,49zł, Alma

czwartek, 10 grudnia 2015

Milka, Lu (35g)

Wpis szybki, opis krótki, bo tyle rzeczy do robienia, a czasu tak mało. Będąc w środku pisania referatu na historię (ach, ta druga wojna światowa) odczułam mocną potrzebę podniesienia poziomu glukozy we krwi. Otworzyłam szufladę i zobaczyłam Ją.. No powiedzcie, czy na tamten moment nie był to najlepszy wybór?


Bazą uroczej, 35-cio gramowej kostki jest stara dobra klasyczna Milka. Najczęściej słyszę, że ludzie hejtują ją za słodycz, ale wg. mnie tłustość jest jej główną wadą. Zamiast skojarzenia ze wspaniałymi ziarnami kakaowca i ich naturalnym tłuszczem, mi stają przed oczami butelki oleju, którego nie lubię i używam w ilościach minimalnych. Przepraszam za tak okrutne i niesmaczne skojarzenie, ale nic nie poradzę że tak ją właśnie odbieram.
..Co nie wyklucza oczywiście tego, żebym ją kupowała. Logiczne? No nie wiem, ale nie wszystko w życiu da się podstawić do wzoru (czego jako umysł ścisły bardzo żałuję).


Z moim nastawieniem do Milkowej bazy, przytwierdzone do niej herbatniki stanęły przed nie lada wyzwaniem: Być dobre same w sobie i przyćmić jednocześnie niedoskonałości czekolady..
Z tym pierwszym im się udało: są chrupiące, ale nie nazbyt kruszące, minimalnie słodkie i mocno zbożowe. Wydaje mi się, że idealne do maczania w mleku. Z chęcią kupiłabym kiedyś całą ich paczkę, tak w razie ochoty na coś słodkiego na wieczór.

Czy jednak, przy całej swej dobroci, mini-Lu uratowały czekoladę? Wg. mnie nie, moja niechęć do tłuszczowo-czekoladowej tabliczki jest zbyt silna. Zapewne jest wiele gorszych od Milki czekolad, ale to skojarzenie z olejem..


W końcowej ocenie chciałabym ją wyróżnić jako lepszą od Milki Tuc, bo nie występował w niej aż taki efekt przetłuszczenia. Oceny wyższej jednak dać nie mogę, ponieważ na 7 punktów oceniałam czekolady, które w moim odczuciu były od Milki Lu smaczniejsze.
Ocena: 6.5/10
Cena: 1,49zł

Mam do was pytanie, jako że przede mną duża degustacja miniaturek od Dolfina <3, chciałabym znać waszą opinię, czy gdy już to nastanie wrzucać  opisy dzień po dniu/co dwa-trzy dni bez przerwy, czy raczej to rozdzielić w czasie? Jako autor jestem ciekawa co wam bardziej odpowiada, nie chciałabym żeby ktoś się po czuł znudzony (to po pierwsze), gdyż jest to naprawdę godna uwagi firma i pragnę godnie wam ją przedstawić. Po drugie, ktoś piszący dłużej i mający więcej doświadczenia zapewne miewał podobne zagwozdki, dlatego pytam :)


(Takie tam, prawie 0,7 kg czekolady)

wtorek, 8 grudnia 2015

Müller, Riso un minuto: cukier-cynamon, strudel jabłkowy

Ryżu, ryżu na rozgrzanie. Czy jest coś lepszego od ryżu? No, pewnie wiele rzeczy, np. tarty parmezan, ale i tak jem go parę razy w tygodniu, z dodatkami czy bez. Z tego powodu nie są mi obce deserki spod szyldu Mullera i Zott, chociaż nie przetestowałam jeszcze wszystkich smaków i nie mam na to strasznego parcia. Jednak gdy moim oczom ukazało się  owo limitowane cudeńko, od razu trafiło ono (razem z jabłkowo-cynamonowym przyjacielem) do koszyka. Wcześniej nawet nie wiedziałam o ich istnieniu, więc tym większą radość mi sprawiły, zwłaszcza że jest to edycja przeznaczona specjalnie do podgrzania, co czyniłam już w przeszłości z innymi, 'zwykłymi' wariantami.. Tym razem miałam na to wyraźne przyzwolenie.


Według instrukcji na opakowaniu, przed włożeniem deserku do mikrofali należy nakłuć wieczko w paru miejscach. Ja z rozpędu zaczęłam opakowanie otwierać, więc w żadne dziurkowanie się już nie bawiłam; Wykręciłam 60 sekund i czekałam.. Po czym zrobiłam to ponownie, bo oczywiście minuta była niewystarczająca. 
Gdybym dalej miała postępować jak sugerują producenci, (krok 2 - wymieszaj całość) przepadłaby cała zabawa z jedzenia, więc zamiast tego najpierw upajałam się zapachem ciepłego Riso. A był on, mówię wam, genialny: rozkosznie mleczno-cynamonowy, aż mi się ciepło w środku zrobiło. 


Standardowo zaczęłam od spróbowania samej śmietankowej masy, która okazała się diametralnie inna od zimnej, której oczywiście też spróbowałam. Podgrzanie zadziałało na wielki plus konsystencji, która była niezwykle kremowa, i gładkości, kojarzącej mi się z prawdziwą śmietanką. Było bajecznie słodko i aksamitnie. Cynamonowy posmak, przenikający z dna kubeczka, nasunął mi skojarzenie z płatkami Cini-minis rozmokniętymi w gorącym mleku. Pycha!


Ziarenka ryżu były dość spore i miękkie. Myślałam, że potraktowanie mikrofalą zmienią znacznie swoją strukturę, ale w sumie nic takiego się nie stało.
Rzadszy od masy wsad jest brązowy i upstrzony kropeczkami cynamonu. Jeśli chodzi o smak, kolejność jest dokładnie taka: słodycz, cynamon, leciuchna pikantnawość (typowa dla tej przyprawy). Nie bez powodu Riso jest opisany jako "deser mleczno-ryżowy z wsadem cukrowo-cynamonowym".
Jeśli chodzi o jego ilość, to wielcy miłośnicy (ekhem Pandy ;)) mogą być trochę zawiedzeni, ale dla mnie było go wystarczająco dużo. Nie przewodził w smaku, tylko go uzupełniał.

Nie wiem czy jest to wina mojej mikrofali, ale ja swoje Riso podgrzewałam potem raz jeszcze. Trochę przesadziłam z czasem i całość stała się bardzo płynna i wręcz parząca; Musiałam czekać  aż zgęstnieje, ale dzięki temu mogłam dłużej się nim delektować i po pewnym czasie wyczułam bardzo przyjemny, budyniowy posmak.
Wyskrobując słodką, śmietankową masę  i doprawiając ją co chwilę łyżeczką sosu szybko dotarłam do samego dna, jednocześnie żałując, że nie mogę być w tej chwili pod jakąś ciepłą kołderką; Zamiast tego siedziałam nad książkami, ale Riso dał mi chwilę błogiego ciepła i przyjemności.
Z radością mogę powiedzieć, że był dokładnie taki, jaki chciałam.
Ocena: 10/10
Cena: 1,59zł


Parę dni później sięgnęłam po smak ala strudel jabłkowy, do którego nie ciągnęło mnie aż tak bardzo, ale w końcu wypróbować trzeba było obydwa.


Tym razem po 1,5 minuty podgrzewania na powierzchni masy zrobiła się taka fajna skorupka, jak na zastygniętym budyniu, a oprócz tego uderzył we mnie słodko-śmietankowy zapach. Konsystencja była idealnie gęsta, wręcz trochę betonowata, więc tym prędzej zabrałam się do jedzenia.


Po wstępnym zamieszaniu - coby dotrzeć do wsadu i pokazać wam go na zdjęciu - na moją łapczywą łyżeczkę napatoczyła się dorodna rodzynka i kostka jabłka. Obecność tej pierwszej mnie zdziwiła i ucieszyła zarazem, nie czytałam wcześniej składu i nie wiedziałam o ich (rodzynek) obecności. Prezentuje się całkiem ładnie, niestety ze smakiem i teksturą jest już gorzej: bardziej wilgotna niż powinna, wręcz rozmiękła i do tego galaretkowata (?). Posmak daje baardzo subtelny i to nie rodzynkowy, a po prostu suszono-owocowy.

Jabłkowa kostka jest mięsista i - znów - trochę galaretkowa, a jej smak jest dość słaby i przytłamszony mlecznością  masy. Ucieszyłabym się, gdyby w zamian producenci dali twardsze i bardziej kwaskowate jabłkowe kawałki, bo te sprawdzają się nie za dobrze. Podsycają tylko wrażenie, że smak owoców pochodzi tu ze sztucznego aromatu.


Przechodząc do jaśniejszej strony tego Riso, czyli do ryżowej masy, jest ona niesamowicie kremowa i prawie równie śmietankowa co poprzednia; Przenika przez nią lekka, jabłczano-szarlotkowa nuta, i dla większości pewnie będzie ona przyjemna, ale mi nie do końca pasuje połączenie jabłka z mlekiem. Jest to jedyny owoc, dla którego gotując owsiankę robię wyjątek i daję wodę. Nie mówię że mi to bardzo nie smakowało, ale o ile oba produkty lubię z osobna, tak razem jakoś one nie grają. Zasmucił mnie także brak cynamonu, który zapewne podciągnąłby ocenę w górę.
Całość nie wiem dlaczego kojarzyła mi się z daniem z przedszkola, jakby z kaszką dla dzieci czy czymś w tym stylu. Ale zjeść - zjadłam, ciepło deseru zrobiło swoje i degustację zaliczam do przyjemnych. To Riso było smaczne, ale jest wiele lepszych.  A, no i mniej słodkie od poprzednika.
Ocena: 7/10
Cena: j.w


niedziela, 6 grudnia 2015

Ehrmann, Dessella Premium orzechowa

Paczcie i podziwiajcie: zdjęcia robione od święta przy świetle dnia :D


Orzechowa Dessella to, cytując: Deser mleczny orzechowy z bitą śmietanką o smaku orzechowym.
Czyli w masie są orzechy, a przynajmniej pasta z nich (0,5%), za to bita śmietanka jest tylko 'o smaku'.. Mogłabym się teraz o to przyczepić, ale kiedy coś nazywa się bitą śmietanKĄ.. Na tak zdrobniałe rzeczy nie umiem się gniewać <3

Okej jemy, tylko najpierw powącha.. Wo wo wow! Co za zapach! Totalna ekstaza, Ferrero Rocher, Monte i kawałek nieba w jednym. Orzechy, słodycz nie do opisania. Gdybym na tym miała skończyć przygodę z Desellą, dostałaby ode mnie 10.


Pianka jest tłusta i to porządnie, ale też delikatna jak Bóg przykazał. Puszysty tłuszczyk? Spoko, to tylko brzmi nie najlepiej, w smaku jest naprawdę dobra. Analogicznie do zapachu - orzechowa, tylko o wiele delikatniej.


Krem ma konsystencję bardzo zwartą, galaretkowo-budyniową. Nie rozlewa się, grzeczni siedzi (em.. leży?) na łyżeczce i chlubnie daje się fotografować. Tą gęstością zapunktował u mnie już na starcie - treściwe desery to to, co lubię. Jeśli zaś chodzi o smak: myślałam, że będzie bardziej czekoladowo-słodki, a to błąd, bo na przód wysuwają się orzechy. Miałam ochotę porównać ten smak do Monte, ale byłby to bardziej strzał w ciemno, bo dawno już go nie jadłam.

To tak na marginesie, ale wreszcie nie miałam problemów czy jeść obie warstwy razem czy osobno - bita śmietana sama w sobie jest zbyt delikatna i błyskawicznie znika na języku, za to w połączeniu z kremem.. Przenika go, podkręca jego smak i jej 'ulotna' konsystencja z wady zamienia się w zaletę.

Jako że nie jestem deserowo-jogurtowym człowiekiem, nie wystawię maksymalnej noty czemuś, na co mam ochotę od święta. Także brak mi było czegoś, na czym można by zawiesić zęby. Jakieś grudki, ciasteczka, cokolwiek. (orzechy.. To by było niebo). Zamiast tego ciamkałam i ciamkałam deser w nieskończoność.. A na pewno dość długo, bo naszego bohatera jest aż 200g i zdecydowanie idzie się nim najeść (znaczy to jak się ma żołądek wróbelka, ja zjadłam go po obiedzie i muszę przyznać, że 'dopchał' mnie bardzo przyjemnie ;).
Ocena: 7,5/10
Cena: 1zł z kawałkiem