środa, 30 września 2015

Fin Carre, mleczna z całymi orzechami

Mało jest bardziej frustrujących momentów w życiu, niż ten, gdy spędzasz kupę czasu nad jedną pracą/recenzją/whatever, a tu nagle laptop, przy którym ślęczysz, wyłącza się w jednej chwili bez żadnych ostrzeżeń. Wyklinasz wszystkie istniejące rzeczy martwe i masz ochotę wyrzucić sprzęt przez okno, a następnie jeszcze wyjść i po nim postepować.
Za to jedną z piękniejszych chwil mogę nazwać tę, gdy po ponownym odpaleniu komputera znajdujesz swoją pracę całą i zdrową, zapisaną chyba przez jakieś boskie siły. Kocham życie, kocham wszystkich, może nawet pójdę dziś poćwiczyć <3
P.S Kocham też fakt, że wreszcie mam Zottera :D


Zapach Fin Carre skojarzył mi się z niejedzoną od wieków Nutellą, co brzmi bardzo 'wow' i obiecująco, ale możliwe że to 'po prostu' aromat czekolady i orzechów; Przyznam się wam szczerze, że chociaż kocham oba te produkty z osobna, to połączone ze sobą jadam raczej rzadko. Orzechy w pełni satysfakcjonują mnie same, no i bez cukrowo-kakaowego dodatku są zdrowsze. Ale, jak widać, bywają takie dni gdzie "zdrowe" przegrywa ze "smakowite", a ja nie zamierzam się opierać, więc czytajcie dalej ;)


100-gramowa płytka jest podzielona na 24 kostki, co sprawia, że są dość małe, ale mi to osobiście odpowiada. Po odwróceniu jej pleckami do góry widzimy morze morze orzechów laskowych, większych i mniejszych, zatopionych w czekoladzie w całości. Cieszy to me serce, cieszy moje oczy, a czy ucieszy podniebienie?


Ani pierwszy, ani kolejny gryz nie zaskoczył mnie w żaden sposób, bo smak Fin Carre już znam.. A przynajmniej po części - konsumując kostkę za kostką czułam kakao całkiem przyzwoicie, jednak wydaje mi się, że było go więcej w wersji kupionej na Słowacji.  Hmm, czyżby podobna sytuacja jak z Milką produkowaną na niemiecki rynek?
Czekolada rozpuszcza się dość gładko, logiczne więc że da się wyczuć odrobinę tłuszczyku - pochodzi on jednak z mleka, a nie obrzydliwych olejów. Zaiste, jest to mocno mleczna czekolada. Prosta, ale smaczna.  Nie wiem czy jest na tyle dobra, żebym zjadła ją solo bez dodatków (ja ogólnie "gołych" mlecznych nie jadam), ale w stosunku do ceny wypada naprawdę super - wg. mnie pobija fioletową krowę.


Orzechy zatopione w środku są dokładnie takie, jakie powinny być - duże, chrupiące pod zębami i mocnooo orzechowe, zapewne za sprawą podprażenia. Kto jest ich maniakiem tak, jak ja - a wiem, że jest nas sporo ;) - będzie miał duże trudności żeby się od czekolady oderwać. I choć, tak jak mówiłam, zazwyczaj jadam orzechy osobno, to tą Fin Carre z chęcią się częstuję, a trafiając na promocję nawet kupuję sama ;)
Ocena: 8/10
Cena: promocyjna bodajże 2,45zł, Lidl

sobota, 26 września 2015

Studentska, biała z orzeszkami, galaretkami i rodzynkami

Nie wiem czy ktoś z was też ma tak jak ja, że gdy jem podwieczorek, czyli teoretycznie jedyny słodki posiłek w ciągu dnia*, to musi być to coś konkretnie słodkiego, najlepiej czekolada lub lody. Dzisiaj np. po rodzinnym obiedzie zjadłam kawałek ciasta ze śliwkami i pomimo, że było pyszne (masa owoców, cienki spód, kupa cynamonu :3), to czułam niedosyt, potrzebowałam czegoś jeszcze. Otworzyłam więc Szufladę z zamiarem odłamania kawałka którejś napoczętej tabliczki i kiedy mój wzrok spoczął na Studentskiej, pomyślałam "raz kozie śmierć", przynajmniej recenzja będzie. 
 *Teoretycznie, bo śniadanie - owsianka - na słodko, a czasami w szkole nachodzi mnie na kosteczkę gorzkiej. Ale gorzka to nie słodycze xD


Białej Studentskiej na pewno nie mogę odmówić wyglądu. Nie wiem czy z moim poczuciem estetyki jest coś nie tak, ale bakalie prześwitujące przez żółto-kremową taflę czekolady wyglądają po prostu cudnie. Gdy tylko je zobaczyłam przez głowę przeleciało mi milion wyobrażeń tego, jak może smakować i wszystkie te wizje tylko podsyciły mój apetyt.
Urzeczona wyglądem serio zapomniałam, że domeną Oriona są niezbyt dobrej jakości czekolady. Dobitnie odczułam to w horkiej, w mlecznej już trochę mniej.. Ale nie spodziewałam się, że tutaj będzie TAK ŹLE; już od pierwszego niuchnięcia uderzył we mnie bardzo sztuczny zapach. Nawet nie zastanawiałam się co czuję, wystarczyło mi sam fakt, jak sztuczne to było. No ej, nie tak miało być, biała Studentska miała zająć zaszczytne pierwsze miejsce w rankingu Orionek, a tu..


Czekolada jest niemożliwie proszkowa, brak w niej jakiejkolwiek kremowości. Od razu przypomniało mi się określenie, jakim moja koleżanka określiła kiedyś chałwę: kurz z cukrem. Idealnie pasuje ono do tej czekolady. Ma w sobie też okropny posmak, który skojarzył mi się ze zjełczałym masłem doprawionym wanilią. Taki mocno sztuczny, waniliNOwy aromat, a do tego coś starego, coś co zdecydowanie za długo przeleżało w lodówce (bądź poza nią). Dobrą chwilę po jedzeniu czułam to jeszcze w gardle, ochyda.


Czy dodatki dały radę uratować tą masakrę? Zazwyczaj tworzą one charakterek Studentskiej, jednak tym razem kompletnie z 'czekoladą' nie współgrały. Na pierwszy ogień poszły żelki, które w połączeniu z proszkową masą smakują jak stara, wygrzebana z dna szafki galaretka. Miękkie rodzynki konsystencją i smakiem pasują do całości jak piernik do wiatraka, a orzechy... Jak zawsze są dobre i chrupiące, jednak czekoladowa polewa tłumi ich smak i uważam, że tylko się zmarnowały. Nie miałam z tym problemu przy dwóch poprzednich tabliczkach, a tutaj zastanawiałam się, czy nie wydłubać ich ze środka.

(Bój był zacięty. Odrzuciwszy wszelkie zahamowania zapragnęłam uratować choć część arachidów...)

Długo nie mogłam się zebrać za podsumowanie tej Studentskiej. Rozpoczęłam ją jeszcze w górach, jednak z racji tego, jakim okazała się rozczarowaniem, pole walki przeniosło się aż do Warszawy. Pokładałam w niej największe nadzieje, a okazała się najgorsza z całej trójki. Bez żalu rzucam resztę tabliczki na rodzinny stół, a parę innych smaków, które widziałam ostatnio w Lewiatanie, może (prawie)na pewno zapomnieć o kupnie.
Ocena: 3/10 (tylko za orzeszki)
Cena: ok 2 euro

środa, 23 września 2015

Lindt, Creation: Creme Brulee

Polowanie na Lindta czas zacząć! Pełen optymizmu kaczy łowca, wedle ustalonego wcześniej planu, tuż po ostatnim szkolnym dzwonku udaje się na przystanek. W drodze okazuje się, że do odjazdu autobusu została niecała minuta i spokojny chód zamienia się w paniczny bieg. Uff, łowca zdążył, następne 30 minut spędza ściśnięty w tłoku myśląc o tym, że najpewniej wygląda jak.. rozczochrany bóbr tudzież wiewiórka po zaciętej walce o orzeszka. Dociera na miejsce, poprawia włosy i brawurowo wkracza do jaskini lwa (zwanej również Almą); nogi same prowadzą go w kierunku półek z czekoladą. Kiedy dociera, z przerażeniem stwierdza, że nie widzi tej jedynej, wymarzonej czekolady - jedynie ta Jedyna uśmiecha się szyderczo. Przekopuje alejki wzdłuż i wszerz - nie ma. Nie-ma. NIE-ma. NIE-MA! Ach, wyjdźcie głosy z jego głowy, dajcie mu odmaszerować z godnością! Te łzy w oczach, rana w sercu - nic to! Czasami trzeba się przyznać do porażki...

...i następnego dnia pojechać do Tesco i tam wybrać, spośród całego wachlarza smaków, tak długo oczekiwanego Lindta Creation 100g. Nie 150g, a 100g! Tak, nareszcie! Mniejsza tabliczka, mniej do zjedzenia, mniej kłopotu. Tzn. mały kłopot przy kupnie był, stąd wspaniały wstęp, który pisało mi się bardzo przyjemnie w przypływie weny. Tak czy siak bardzo się cieszę z pomniejszonej wersji tabliczek tej bardziej wypasionej, Lindtowskiej serii. Dotąd kupiłam (jeszcze w wakacje) 150-cio gramową Hazelnut de luxe i myślałam, że jej nie przejem. Nie zachwyciła mnie specjalnie, stąd naprawdę długo zastanawiałam się nad wyborem następnej Creation. W końcu czując na plecach wzrok ochroniarzy, postawiłam na wariant Creme Brulee, o którym naczytałam się naprawdę dużo dobrego. 


Opakowanie jest małe i poręczne, jak dla mnie - przeurocze. Poza kartonikiem tabliczka zawinięta jest w sreberko, na które zazwyczaj narzekam, ale tutaj dobrze spełnia swoją rolę. Bez zbędnych ceregieli wyłuskałam z niego czekoladę i zaciągnęłam się PRZEBOSKIM zapachem. Kakao, głębia, gładkość.. Już przebiegło mi przez myśl, że po południu koniecznie idę pobiegać, bo na pewno pochłonę całą tabliczkę na raz..


Zaczęłam oczywiście od obgryzienia czekolady i powiem tak - jeśli kiedyś komuś mówiłam, że najlepszą mleczną robi firma x, to odwołuję te słowa. Lindt'owski twór to słodkie i rozpływające się w ustach cudo. Mocno mleczne, iście kakaowe i przyjemnie tłuste. Jakby tego było mało, pewna karmelowa nuta (czyżby pochodząca z nadzienia?) przesiąkła czekoladę na wskroś, idealnie dopełniając paletę smaków. Ambrozja, pokarm bogów, dajcie mi tego wincyj.. 
Serce bije szybciej, mordka się cieszy, wgryzam się w nadzienie przygotowana na kolejną falę rozkoszy..


...ech, no i koniec z byciem miłą. Nie można tak cały czas, nie? Środek tabliczki Creation to nic innego jak ROZCZAROWANIE. Najpierw krem, o którym nie jestem w stanie powiedzieć niewiele więcej, niż to, że był słodki. I tłusty, dla odmiany w niezbyt przyjemny sposób. To straszne, ale po czasie naszło mnie skojarzenie z tym paskudztwem opisanym przez Natalie. Nie był aż tak zły, ale w teksturze bardzo podobny. Poza tym w środku znajdowały się jeszcze kawałki palonego karmelu - one były całkiem niezłe, wyłuskane ze środka dawały fajny, gorzki posmak, niestety w towarzystwie kremu mocno bladły; głównie chrupały pod zębami. Nie dały rady przełamać cukrowej fali bijącej od nadzienia.. Przesłoniła ona przyjemną słodycz czekolady i całość stawała się przesłodzona. O ile w takiej Milce potrafię to zrozumieć, tak od Lindt'a tego nie oczekiwałam.

(Nie ukryjesz się przede mną ochydo :<)

Zanim ktoś się o to przyczepi: tak wiem, że creme brulee jest bardzo słodki, ale w parze ze słodyczą powinno iść coś więcej, czego tutaj wg. mnie zabrakło. Czekolada na 6+, nadzienie.. naciągane 3-. Średnio wychodzi 4 z plusem i podobnież było - zjadłam dwa rządki, smakowało mi, ale to NIE BYŁO to, czego oczekiwałam po tak wychwalanej czekoladzie. Trochę (bardzo) smutek i rozczarowanie.
Ocena: 7/10
Cena: 8,99zł (promocja)
Polecam: jak ktoś ma ochotę zniszczyć sobie marzenia :)

niedziela, 20 września 2015

Luximo Premium, gorzka 70%

Wykorzystując wstęp jako tą część tekstu, w której piszę pierwsze co mi przyjdzie na myśl, chciałabym polecić film Everest aktualnie lecący w kinach. Utwierdził mnie w przekonaniu, że góry - choć piękne - bywają też naprawdę przerażające. Oficjalnie dziękuję za paro-tysięczniki, wystarczą mi Bieszczady. :P


Ostatnia z (nie)świętej, biedronkowej trójcy, najwytrawniejsza bo aż 70-cio procentowa - przed państwem czekolada, którą bez wyrzutów sumienia można szamać wieczorem do filmu/serialu/lustra, gdy jesteś samotny i nie masz z kim podzielić się radością.
W życiu próbowałam dosłownie paru gorzkich czekolad, ale uważam że jakieś rozeznanie w nich mam, tzn. wiem mniej więcej jakiego smaku od nich oczekuję. Byłam serio ciekawa, czy Luximo wpadnie w moje gusta, czy raczej mnie zawiedzie, bo po degustacji mlecznej i deserowej tabliczki nie nastawiałam się na zbytnio powalające doznania.



Wygląd 'kosteczki' nie różni się niczym od tej w wersji deserowej, ciemnobrązową taflę czekolady znów zdobią miniaturowe ziarna kakaowca. Zapach jest delikatny, żeby nie powiedzieć - słaby. Oczywiście, jak się mocniej zaciągnąć, to czuć w oddali stepujące kakao, stukające obcasami, chcące wydostać się na wolność. Oto ja, spragniona przyjemności czekoladocholiczka, przychodzę mu z pomocą. Wyciągam pomocną dłoń, którą łamię kostkę na jeszcze mniejsze kawałki; czując pod palcami trzask, cieszę się i martwię jednocześnie. Co ten dźwięk oznacza? W moim mniemaniu: 1) duuużo kakao, 2) suchość czekolady i jej opory przed rozpuszczaniem się. Co do punktu drugiego oczywiście mam rację, Luxima dzielnie walczy z potokami napływającej śliny. To dla mnie główny mankament gorzkich czekolad, i chociaż zdołałam się do niego trochę przyzwyczaić, to jednak ten przypadek jest wybitnie irytujący. Kurcze, tyle tłuszczu w składzie, czemu nie mogłaby być choć odrobinę gładsza?! Zamiast tego kruszy się na milion kawałeczków i dopiero w tej postaci zaczyna się trochę topić.


W przeciwieństwie do numeru 2, z jedynką, tzn. dużą ilością kakao, trochę (bardzo) się przeliczyłam. Trzeba się go naszukać trochę dłużej, niż by wypadało w tabliczce o takiej zawartości. Dziwne jest to, że najbardziej je czuć już po zjedzeniu kostki - zostawia na języku taki posmak, który kojarzy mi się z czekoladą pitą zazwyczaj w schroniskach. Czyli może po prostu z kakaowym, mlecznym napojem bez cukru? Jest to przyjemne uczucie, mimo to czułam też lekką kwaśność, której w gorzkich tabliczkach nie lubię.

No i tyle, podsumowując tą Luximę prosto i konkretnie jest to całkiem smaczna gorzka czekolada o wkurzającej strukturze i mało intensywnym smaku kakao. Tak jak się spodziewałam - nie porwała mnie i nie wrócę do niej na pewno, ale pomimo wszystko rozstajemy się w zgodzie ;)
Ocena: 7/10
Cena: po raz trzeci i ostatni - prezent ;)

czwartek, 17 września 2015

Luximo Premium, deserowa z kawą

Chwila wytchnienia w liceum, bo ludzie już się mniej więcej ogarnęli i każdy jako tako obczaił z kim chce się trzymać (ja również, choć OCZYWIŚCIE musiałam trafić na dziwną, "rzepowatą" jak rzep osobę, która chyba lubi za kimś łazić cały czas... Ten fart). Z drugiej strony nauczyciele wyczuli ogólne polepszenie nastrojów i sądzą, że teraz z wielkim zapałem weźmiemy się do pracy czy coś.. Okej, mogę coś robić, ale czemu do jasnej anielki to ma być polski czy wos?! Druga klaso, przybywaj czym prędzej!


Luximo, czekolada deserowa z kawą. Ojj długo czekał na mnie ten smak, musiały minąć wieki zanim nabrałam na niego ochotę. W końcu i taki chwalebny dzień nadszedł, więc oto recenzja tabliczki, którą barbarzyńsko popijałam cappucino z Milką firmy Jacobs.
(Przy okazji - polecam, nie za słodka, mleczna, milkowa.. Naprawdę dobra :P)


Po odsłonięciu ze złotka dużej, prostokątnej kostki dobiegł do mnie smakowity (ale bardzo delikatny), kawowo-czekoladowy zapach; czy czekoladowo-kawowy, bez różnicy, oba aromaty były na równi. Jak poprzednio - eleganckie zdobienia w kształcie ziaren kakaowca, a do tego ciemny brąz czekolady - zupełnie inny poziom elegancji, niż sugeruje nam marka :P.


Zacznijmy od trzasku, z jakim łamie się czekolada: nie spodziewałam się tego w deserowej tabliczce. Nie jest to, oczywiście, trzask łamanych kości (hehe), ale i tak miłe zaskoczenie. Następnie cukier - jest tu naprawdę w przyzwoitej (dobrze wyważonej? odpowiednio oszacowanej? starannie wyliczonej? Sory, trzy godziny matmy) ilości. Jadałam o wiele słodsze (i, co za tym idzie, rozczarowujące) ciemne tabliczki *EKHM Studentska*. Biorąc kawałek do buzi byłam przygotowana na to, że czekolada, z uwagi na brak mlecznej masy, będzie rozpuszczać się powoli.
I tak też było (chlip), więc miałam czas, żeby dokładnie się w nią wsmakować i przemyśleć krok po kroku. Do jakich wniosków doszłam? Pomimo, że masa kakaowa stanowi 54% tabliczki, a kawa niecałe 4%, oba te elementy są  tak samo wyczuwalne. Zaryzykowałabym nawet stwierdzenie, że na pierwszy plan wysuwa się właśnie kawowy aromat. Do tego gdy cierpliwie poczekamy na rozpuszczenie czekoladowej masy, w język zaczynają drapać kawowe drobinki,  niczym prawdziwe, pokruszone ziarenka. Jest ich naprawdę sporo i jeśli się przyjrzycie, dostrzeżecie na zdjęciu.


Chociaż ilość dodatków w Luximo mnie zadowoliła, to dźwięk, który wydobywał się przy jej łamaniu, zaostrzył mój apetyt na głębokie, czekoladowe doznania.. a tego niestety nie dostałam. Zabrakło mi tu kakaowego kopa i efektu WOW. Oceniam tę tabliczkę jako smakowitą i dość przeciętną jednocześnie.
Ocena: 7/10
Cena: jak poprzednio, prezent.

wtorek, 15 września 2015

Luximo Premium, mleczna z toffi

Dzięki hojności rodzinki mam szansę zaprezentować w tym i kolejnych postach serię Luximo Premium z Biedronki. Normalnie musiałoby minąć z pół wieku, żebym te czekolady kupiła, ale od czego w końcu są prezenty - dodatkowo z każdego rodzaju dostałam po dwie, 21g 'kostki', więc nie musiałam martwić się nadmiarem towaru :P. Na pierwszy ogień pójdzie tabliczka, który jest wg. mnie trochę nudniejszą i tańszą wersją połączenia deserówki z palonym karmelem - mamy tu czekoladę mleczną z dodatkiem toffi.

Zarówno kartonowe opakowanie, jak i złotka zdobione nazwą firmy są bardzo ładne i eleganckie. Gdyby nie charakterystyczne dla tego dyskontu kółeczka z wartością kaloryczną na przodzie, mogłabym dać się nabrać, że jest to markowy produkt.*
*markowyw sensie jak Wedel czy Milka.. Chyba każdy wie o co chodzi :P


Po odpakowaniu kosteczki i przewróceniu jej frontem do góry moim oczom ukazały się ślicznie wygrawerowane ziarna kakaowca, zza których prześwitywały kawałeczki toffi. Nawet biegnące w poprzek pęknięcie nie zmniejszyło wrażenia, jakie zrobił na mnie ten wzorek. Tak elegancka czekolada musi nieść za sobą równie atrakcyjny smak.. a przynajmniej mogłaby.. powinna chociaż się postarać. Zanim jednak ugryzę i sprawdzę, zwrócę waszą uwagę na zapach: jest niesamowicie maślany, jak roztopiona krówka z której oddziela się cukier i masło. Nie brzmi to najlepiej, więc zaznaczę - jest naprawdę ładny.



Czekolada jest niestety nieco mniej "ochowa i achowa" niż opakowanie i aromat. Ilością kakao raczej nie przebija Milki, jeśli już to minimalnie, a na pewno jest mniej mleczna. Rozpuszcza się dość gładko, ale brak w niej głębi. Mimo to jest smaczna, chociaż nie jestem pewna, czy kupiłabym ją jako samodzielną tabliczkę bez dodatków. Tutaj tym dodatkowym elementem są kawałki toffi - nie karmelu, jak mi się wcześniej wydawało, a toffi właśnie. Jaka jest różnia? Po Luximo nareszcie to wiem: napotkane beżowe cząstki smakują jak.. pokruszone Werthers'y! Nie mają w sobie palonej nuty, za to znajdziemy w nich maślaność i odrobinę wanilii. Pomimo, że części składowe czekolady nie są przecukrzone, to z uwagi na brak jakiegoś kontrastującego aromatu całość jest wyrrraźnie słodka. Znaczy to tyle, że jedna, 21 gramowa tabliczka wystarczyła żeby zaspokoić mój słodyczowy głód. Było przyjemnie i nieskomplikowanie, możliwe, że w (dalszej) przyszłości jeszcze po nią sięgnę.
Ocena: 8/10
Cena: nie wiem - prezent

Korzystając z wolnych popołudni (czyt. nie zawalonych póki co nauką) i duuużej ochoty na słodycze piszę recenzję na zapas. Jeszcze gdy z pomocą przychodzą mi miniaturowe bądź z góry podzielone na mniejsze kawałki łakocie.. Jestem w niebie, czy to już święta? <3

poniedziałek, 14 września 2015

Pilos, Amelia

Zakładając tego bloga zastanawiałam się, czy nie będzie to kolejne hobby "na chwilę", czyli takie które porzucę po tygodniu (jak grę na harmonijce) czy po miesiącu (bieganie). Zwykle w takich sytuacjach nie szukam dla siebie usprawiedliwienia, po prostu przyjmuję do wiadomości, że mam słomiany zapał  i powinnam nad tym pracować. Tym razem wyjątkowo daję sobie taryfę ulgową, bo przy takiej ilości wrażeń związanych z nowym środowiskiem nie mam głowy, by pisać coś ładnie i z sensem. A pomimo, że w tekstach, które tworzę, nie ma nic wybitnego, to i tak chce się do nich przykładać w 100%. Więc o ile z czyjegoś punktu widzenia ten post to kolejna recenzja  (recenzyjka?) dyskontowego serka, dla mnie to pełnoprawne i osobiste dzieło sztuki. Małe i mało ambitne, ale jednak dzieło.


Przejdźmy do części właściwej, ale najpierw małe wytłumaczenie: raz na kaczy rok zdarza się, że po obiedzie nie mam ochoty na czekoladę, a jeśli nie zjem czegoś słodkiego w ciągu dnia, to odbija się to chcicą na żarcie wieczorem. Potrafię wtedy pochłonąć dwa razy większą kolację niż zazwyczaj, a na koniec dopakować się słodyczami. Kij z kaloriami, już ich nie liczę, ale bolący brzuch i uczucie, że w żaden sposób nie wykorzystam dostarczonej sobie energii potrafią skutecznie zabić przyjemność z jedzenia. Kiedy jakiś czas temu zdarzył mi się taki anty-czekoladowy dzień, byłam na niego dobrze przygotowana: zaopatrzyłam się w Lidlu w serek homogenizowany o smaku waniliowym, czyli produkt z kategorii "już-całe-wieki-tego-nie-jadłam". Nie wiem, czy jest to podróbka Danio, czy może ten drugi jest jogurtem, a nie serkiem, jestem w tym temacie kompletnie zielona i taka też będzie moja opinia (niczym osoby, która raz na ruski rok je czekoladę i zwykle kupuje wtedy Wedla *ekhm graty mamo*).


W Amelii jaką pierwszą odnotowałam przyjemną konsystencję:  jest bardzo gęsta i zwarta, dokładnie taka, jak lubię. Tafla serka ma jasnożółty kolor, dodatkowo upstrzony czarnymi kropeczkami wanilii. Te drobinki są widoczne już na pierwszy rzut oka, chociaż ich faktyczna ilość jest powalająca: 0,02%. Odznaczają siAmeliię także w zapachu, który jest intensywny i waniliowy. Czy wspomagany sztucznymi aromatami - możliwe, ale za to bardzo smakowity.


Wyglądem i zapachem Pilos dużo naobiecywał i moje zdanie jest takie, że wywiązał się z tego na oko w 3/4*. Na plus chciałabym zaliczyć słodycz, która często jest w takich serkach przesadzona, a tu była naprawdę subtelna - powiem wam, że dla mnie Amelia mogłaby być nawet trochę słodsza. Wanilia? Hmm... Niby ją czuć, ale znów, w grę wchodzi określenie: delikatnie. Pewnie to lepiej niż mocny, (i) sztuczny aromat, jednak spodziewałam się czegoś intensywniejszego. Za to mniej więcej w połowie serka wychwyciłam nowy smaczek: mieszankę sera twarogowego z.. jajkiem?! Tak, to jest to, momentalnie nasunęło się skojarzenie z maminym sernikiem - chociaż ciasto mojej mamy jest bardziej waniliowe :P. Dodając do tego smaku wspaniałą konsystencję otrzymaliśmy bardzo smaczny, udający coś lepszego, niż mówi skład, kremowy deserek. Lidl, dobrze się spisałeś, jestem na tak!
Ocena: 8/10
Cena: 1zł z małym haczykiem
Jestem ciekawa co sądzą o Amelii starzy wyjadacze serków, z chęcią poczytam jeśli ktoś już jej recenzję wstawił ;)
*ach ten ścisły umysł :P


wtorek, 8 września 2015

Milka, Chips Ahoy!

Bo nie ma to jak oryginalność, nie? :D
Ale ale, oprócz szału na tę czekoladę w blogosferze i ogólnego ciśnienia, że ja też muszę (chcę) ją opisać, Chips Ahoy kupiłabym sama z siebie, no bo proszę was - piękna grafika maślanego ciasteczka, kolorowe napisy i świadomość, że jest to słodycz z kategorii "zza oceanu"... No nie ma rady, nawet lęk przed powrotem do Milki nie umniejszył mojej ekscytacji. Panie i panowie, czas na starcie oczekiwań z rzeczywistością.


Jak mówiłam, opakowanie jest takim must-have dla każdego szanującego się fana słodyczy. Podkreślam, SŁODYCZY, takich prostych, zasładzających, cieszących dzieci w każdym wieku. Ma w sobie namiastkę amerykańskości, co wywołuje u mnie automatycznego banana na twarzy. Dawno mi się nie zdarzyło, żebym coś kupiła i otworzyła w ten sam dzień, a tak też było w przypadku Chips Ahoy.

Biorąc opakowanie do ręki przeszyła mnie dziwna, dziecięca radość - szczera, lekko naiwna i najprościej mówiąc: bezcenną. Jakbym faktycznie była znów małym dzieckiem, zajadającym czekoladę w każdym smaku, każdej jakiej marki, w każdej chwili wolnej od zabawy czy leniuchowania. Bardzo pozytywne, warte doznania uczucie. Z uśmiechem na twarzy rozchyliłam plastikowe opakowanie i zaciągnęłam się wspaniałym, ciasteczkowym zapachem. Nie będę ukrywać, że podciągnął on trochę ocenę czekolady, ale jednocześnie podniósł poprzeczkę i moje wymagania. No bo skoro zapach taki boski, czemu reszta miałaby być zła?


Na początek obgryzłam samą czekoladę, której byłam (prawie) równie ciekawa co środka. Całe wieki nie jadłam Milki i.. O matko, nie pamiętałam że jest aż tak anty-kakaowa :P Tłusto-mleczna, słodka jak diabli, rozpuszczała się błyskawicznie pozostawiając język piekący od nadmiaru cukru. Ale, żeby było jasne, nie uważam, że była zła. Nie oczekiwałam po niej za wiele i równie niewiele dostałam, jednak dalej nie było to nic niesmacznego, kiedyś jadłam Milkę co drugi dzień. Powiedzmy, że sama w sobie to takie 6/10. Jednak nie kupiłam przecież zwykłej, mlecznej tabliczki; następnym elementem jest krem. Ma smakowitą, jasnobrązową barwę i na początku myślałam, że za sprawą orzechów - w składzie znalazłam jednak informację, że to krem z mleka alpejskiego, więc wychodziłoby na to, że taki sam jak w Milce Oreo. Dziwne, bo byłam pewna, że czuję orzechowy smak.


Na koniec, last but not least, tamtaradam.. Kawałki Chips Ahoy, których nie miałam okazji jeść 'w całości' i raczej nieprędko spróbuję (chyba, że są do kupienia stacjonarnie w małych paczkach ;)). Tutaj na pewno sprawdzają się znakomicie - nie dość, że pachną przecudownie, to wprowadzają element chrupkości, słoności i maślaności jednocześnie. A i od czasu do czasu kakaowości, przy okazji natrafienia na czekoladowy groszek. Nie są słodkie i trochę równoważą poziom słodyczy, ale wyszłoby to lepiej, gdyby było ich zwyczajnie więcej. A tak jest dobrze, ale nie idealnie.

Koniec, wszystkie karty odkryte, Milka w wersji ciasteczkowej leży przede mną obnażona po całości. Co w niej mamy - spooorą dawkę cukru, lepiej wyglądający niż smakujący krem (ale dalej lepszy niż oreowy..), obłędnie pachnące ciasteczka które zaskakująco dobrze komponują się z resztą. Prosta, przyjemna słodycz, niewymagająca od nas głębszej analizy, dająca zwykłą, dziecięcą radość - na fali ostatnich komplikacji, jestem za.
Ocena: 8,5/10 (+0,5 za sam zapach)
Cena: 3,19zł, Żabka
Polecam: w opozycji dla Milki Oreo, długo zastanawiałam się, która bardziej mi smakowała, wybór padł jednak na Chips Ahoy - mniej w niej kakaowości, ale także cukru, a więcej maślano-orzechowego smaku i obłędnego aromatu :)

niedziela, 6 września 2015

Góralskie praliny: kokos, żurawina

Nie ma nic gorszego (dla mnie) niż dokonywać życiowego wyboru (pralinek), mając na karku zniecierpliwioną, skąpaną w typowo-Krupówkowym deszczu rodzinę. Nie umiem działać pod presją, zauważyłam, że zwykle podejmuję wtedy "bezpieczniejsze" wybory (po wcześniejszej, parokrotnej zmianie zdania..). Przez brak odpowiedniej ilości czasu wyszłam z cukierni niosąc zaledwie dwie sztuki serowych-czekoladek-bez-sera w dość oklepanych smakach. Gdybym mogła tam wrócić i na spokojnie pomyśleć, wzięłabym ten cholerny oscypek czy inną bryndzę. A tak to masz babo placek dwie rażąco zwyczajne czekoladki, których, mam nadzieję, wygląd nie jest jedyną zaletą.

(Takie śliczne.. Czas to zniszczyć ;_;)


Pierwsza z pralinek jest żurawinowym nadzieniem oblanym wartwą warstewką deserowej czekolady. Tak, dokładnie w tej kolejności, ciemna pokrywa jest tak cienka, że trudno mi było wychwycić jej smak. Lekko gorzkawa, mniej kakaowa, wydaje mi się, że wyczułam w niej odrobinę kwaśności. Może jakby połączyć ze sobą dziesięć takich warstw, wyszłaby całkiem smaczna, deserowa czekolada. Może, nie jestem pewna, w takiej ilości ani nie przeszkadzała, ani specjalnie nie zachwycała.


Jak wspominałam, istotę tej praliny stanowiło wnętrze. Był to niesamowicie aksamitny mus, pierwszy raz spotkałam się z tak gładkim nadzieniem. Pierwsze, co w nim poczułam, to alkoholowa nuta - niby nic niezwykłego, ale to nie był typowy, nachalny aromat: to był lekki powiew procentów, jak delikatnie piekąca język bryza.. Pisząc o czeskim Artemisie podkreślałam, że takie smaki to zupełnie nie moja bajka. Tu było inaczej, dodatek alkoholu bardzo mi podpasował. Byłam naprawdę mile zaskoczona, jednak nie dla takich wrażeń wzięłam tą pralinę.

A więc pytanie, czy w czekoladce znalazło się miejsce dla żurawiny? Niestety nie, ginie przytłoczona przez silniejsze aromaty, pozostając jedynie cieniem trudnym do wychwycenia. Nie wiedząc, z jakim smakiem mam do czynienia, stawiałabym na mieszankę owoców leśnych. Pomijając, było nie było, przekłamanie ze strony producenta, mój zawód jest o tyle większy, że jeszcze nigdy nie jadłam żurawiny w wersji na słodko, zawsze była dodatkiem do oscypka czy (kiedyś) mięs. Gdybym miała parę sztuk tych pralinek, może udałoby mi się coś wyczuć - przy jednej to nie było możliwe, całość jest tak lekka (a przy tym mało słodka), że zanim się zorientowałam, pozostała już tylko wspomnieniem. Przyjemnym, ale mało wyrazistym i pozostawiającym niedosyt wspomnieniem.
Ocena: 6/10
Cena: 2zł, cukiernia w Zakopanym

Po drugi smak sięgnęłam, wbrew mojej osobowości i upodobaniom, ze średnią ekscytacją. Wizja piekielnie słodkiej, białej czekolady połączonej z kokosowym, zapewne tłustym nadzieniem - to nie było pocieszenie, którego potrzebowałam po poprzedniej pralince. Nie zamierzałam jednak otwierać niczego innego, jak się powiedziało a, trzeba było powiedzieć be. Wgryzłam się.. i momentalnie poczułam, jak pieką mnie zęby i dziąsła, tym razem za sprawą tony cukru. Ugh, zamiast lekkości - przytłaczająca słodycz, minimalnie wzbogacona kremowością. Czego bym jednak nie znalazła pozytywnego w tej czekoladzie, i tak ginęło w fali przecukrzenia.


W tej pralince proporcje otoczki do wnętrza były mocno inne: biało-czekoladowa powłoka skojarzyła mi się z egipskim sarkofagiem, skrywającym faraona nadzienie tak głęboko, że dopiero po dokładnym ogryzieniu wierzchniej warstwy udało mi się je wyczuć. W konsystencji przypominało.. roztopione masło potraktowane żelatyną i posklejane w gluty. Poważnie. W środku pałętało się (dosłownie) parę wiórków kokosowych, zbyt słabych, żeby ich smak wybił się ponad całość. Trochę pochrzęściły pod zębami i to by było na tyle. Oczywiście nadzienie niosło za sobą kolejną dawkę cukru, ale specjalnie mnie to nie wzruszyło, i tak całość pozostała słodka jak diabli. Szkoda, wielka szkoda, naprawdę żałuję że nie wzięłam więcej smaków, może zaskoczyłyby mnie czymś pozytywnym.
Ocena: 4/10
Cena: j.w

Gwoli wyjaśnienia: żurawinowa pralinka o wiele bardziej mi smakowała, jednak nie dostanie wyższej noty, bo nie sprostała moim oczekiwaniom. Natomiast kokosowa nie była na tyle zła, żeby dostać 3 lub niżej, jej główną wadą było przecukrzenie, gdyby nie to, mogłaby okazać się całkiem niezła. 
(Porządek musi być.)

czwartek, 3 września 2015

Sol & Mar, Helado Dulce de Leche Ice Cream

Zabierając się za lody z lidlowskiego hiszpańskiego tygodnia, postanowiłam wygooglować wreszcie czym właściwie jest dulce de leche; gdy zobaczyłam w wyszukiwarce najzwyklejszy kajmak, zbaraniałam odrobinę. Byłam pewna, że to coś wykwintnego, jakiś krem z dodatkiem palonego karmelu i innymi ekstrawagancjami. Jestem chyba idealną ofiarą dla marketingowców, bo nieznane, egzotyczne nazwy działają na mnie jak magnes. Podobnie jak smaki typu pizza w chipsach (to kiedyś, już ich nie jem) czy ciasteczka jako dodatek do czekolad. No i weź tu rozsądnie rób zakupy.


Otwierając lody byłam po średnio sytym obiedzie (czyt.: nie nażarłam się tak jak zwykle :)) i miałam w planach zjedzenie połowy pudełka. Usadowiwszy swój szlachetny tyłek na kanapie, chwyciłam łyżeczkę i już miałam wbijać się w lodową masę, gdy poczułam powalający, karmelowy zapach. Serio, był prześliczny, trochę kojarzył mi się z domowymi, maślanymi ciasteczkami.. Niedowierzając własnemu zmysłowi węchu (nie spodziewałam się aż takiego aromatu), czym prędzej napełniłam łyżeczkę, licząc, że smak okaże się równie cudowny.



Jak widzicie lody są przeplecione tu z sosem, który jest umiejscowiony głównie po boku - dopiero niżej, mniej więcej po połowie pudełka, jest wsadzony również w środek. Zacznę od bazy, czyli, w tym przypadku, wspaniałej, kremowej masy. Lody są mega aksamitne, gładkie i tłustawe w sposób wyraźnie śmietankowy. Ich smak to boski, maślany karmel, nie pospolite cukrowe toffi, a głęboki karmel właśnie. Są słodkie, to oczywiste, ale nie w pospolity  sposób, tylko jakiś taki.. szlachetny? Wyszukany? Nie, to po prostu karmelowa słodycz, czyli słodycz uzasadniona i, muszę podkreślić, nie za duża, a idealnie wyważona. (Grycan, ucz się!) Lody szybko nie zasładzają i z tego powodu możnaby (teoretycznie) jeść je i jeść. Jest to jednak niemożliwe, ponieważ są niesamowicie syte - zjadłam je w połowie, bo tak sobie wcześniej założyłam i, szczerze mówiąc, nie chciało mi się ich odnosić do zamrażarki. Za to potem czułam się tak pełna, że gdyby ktoś miał mnie w tamtym momencie narysować, to wystarczy, że nakreśliłby wielkie kółko i do tego dodał cztery patykowate kończyny i mój głupi łeb z błogim uśmiechem na twarzy.


Już tutaj mogłabym skończyć wychwalanie i po prostu lody polecić, a to przecież nie koniec, poza nimi był jeszcze drugi, równie ważny element - sos. Nie chcąc się powtarzać, powiedziałabym, że podczas produkcji wyciśnięto z którejś partii lodów cały aromat, po czym go skoncentrowano i zagęszczono. Dokładnie taki był smak tego sosu: jeszcze silniejszy i głębszy, czuć w nim było lekką, paloną nutę, ale raczej bez udziału goryczki. Gęsty, ciągnący, oczywiście słodszy niż lody, więc ilość, w jakiej występował, uważam za wystarczającą. Był pyszny, zakochałam się totalnie, a jak wiadomo, miłość zaślepia, więc tym bardziej mam wytłumaczenie, czemu pochłonęłam to pudełko, zamiast dłużej się nim delektować.
Bierzcie i jedzcie je wszyscy. Amen.
Ocena: 10/10
Cena: 7,99zł, Lidl.
Polecam: Jeśli ktoś jeszcze nie zakupił, niech pędzi do Lidla, może coś zostało w zamrażarkach. Ja bym tak zrobiła, gdyby nie stan ciąży spożywczej w jakiej aktualnie się znajduję :P

wtorek, 1 września 2015

Bellarom, mleczna śmietankowa z ciastkami kakaowymi Neo

Trochę przykro pisać mi teraz o czekoladzie, którą jadłam razem z bratem jeszcze na Słowacji. To miłe wspomnienia, ale w obecnej sytuacji - nowa szkoła, nowi ludzie, zdenerwowanie i uczucie samotności - ciężko mi wracać tam myślami. Z jednej strony wiem, że od groma ludzi przeżywa to, co ja i że początki zawsze są trudne.. Ale po tak sielskich, beztroskich wakacjach, powrót do rzeczywistości, w dodatku nieznanej, jest jak skok na głęboką wodę, a powiedzmy, że marny ze mnie pływak :P


To moja trzecia styczność z firmą Bellarom - wcześniej była niezbyt udana gorzka, i nieopisana wersja z migdałami. Tabliczka ta charakteryzuje się dużymi, grubymi kostkami i - co za tym idzie - zwiększoną do 200g gramaturą. Osobiście nie podoba mi się taka powiększona forma, ale tego wariantu smakowego byłam bardzo ciekawa. Ja, jak wiele zresztą osób, nie przepadam za ciasteczkami Oreo w ich czystej postaci, za to czekolad czy deserów z ich udziałem chętnie próbuję. Ta wersja zainteresowała mnie tym bardziej, że pozbawiona jest tego okropnego, tłustego kremu. Wygląda na porządny (dosłownie) kawał czekoladowej czekolady.


Z racji na wielkość odłamanej kostki, bardzo łatwo było mi oddzielić podstawę od dodatku. Czekolada jest mocno kakaowa, dość gładka i w miarę dobrze rozpuszcza się w buzi - choć dla mnie efekt "rozpływania" mógłby być jeszcze wyraźniejszy, lubię to w mlecznych tabliczkach. A mleczna to ona jest, ale czy aż śmietankowa.. Nie wiem. Słodka, tak z dwa poziomy niżej niż Milka*. Bardzo przyjemna, ale prawdziwy skarb kryje się głębiej (a właściwie nie tak głęboko, bo Neo dzielnie przebijają przez czekoladową warstwę :P).


*ktoś powinien kiedyś zrobić ranking czekoladowych marek na podstawie ich zawartości cukru xD


Napotkane kawałki ciasteczek z miejsca przenoszą mnie parę lat wstecz - do Włoch, do domu mojej cioci, gdzie na śniadanie obowiązkowo jadło się  Pan di Stelle, a także ich maślaną wersję (na przemian z croissantami). Ich smak to aromatyczne, głębokie kakao, lekko maźnięte słoną nutą. Rozgniatają się pod naciskiem języka, są raczej rozmiękłe niż chrupkie. Nie muszę już chyba podkreślać, że baardzo mi smakują.. Dodają czekoladzie kakaowego kopa i czynią całość o wiele lepszą (!) od Milki Oreo. Gładka, przyjemna czekolada plus kakaowe, niesłodkie ciasteczka - oj tak, znaleźliśmy się bardzo blisko nieba.

Już po pierwszym kęsie byłam pewna oceny, jaką wystawię Bellaromowi Neo. Nie przypadła jej najwyższa nota, bo to połączenie smaków nie jest moim ideałem. Jednak w swojej klasie była znakomita i w 100% mnie zadowoliła.
Ocena: 9/10
Cena: ok. 1,5 euro, Słowacki Lidl
Polecam: Myślę, że grono odbiorców tej czekolady może być naprawdę duże, bo daleko jej do przesłodzonej czy pospolitej. Z czystym sumieniem polecam wszystkim :)