czwartek, 29 października 2015

Magnetic, mleczna z migdałami

"Tak, tak, tak, wreszcie cię dorwałam ty mała paskudo" - dokładnie z taką myślą szłam do kasy w Biedronce parę dni wstecz. Wiecie ile ja szukałam tej czekolady? Raz, gdzieś zobaczyłam ją w internecie, a jak tylko szłam po nią do sklepu zawsze zastawałam pustą półkę. Choć Magnetic to firma, która znajduje się przy końcu listy 'do spróbowania', to tę konkretną chciałam mieć z jednego powodu: migdały. Rzadko spotyka się tabliczki z ich udziałem, ja widziałam takie tylko w wykonaniu Ritter Sport'a (grube kostki wrrr) i Wedla (sory, nie za taką cenę). Tak więc szukałam i szukałam tej Magnetic i znaleźć jej nie mogłam, a ostatnio ni z tego ni z owego, idę, patrzę - jest. Co, tak po prostu? Nie, to zbyt proste, a co jeśli.. dobra, biorę.


Co prawda szafka nocna nie stanowi najlepszego tła, a światło lampki do najlepszych nie należy, ale robiąc zdjęcia byłam mega zmęczona i nie chciało mi się potem nic poprawiać (zresztą, gdy z czekolady nic nie zostało, nie miałam nawet na to szansy). Zarówno za jakość foto., jak i moje lekko przytępione i mniej krytyczne  zmysły - przepraszam.

Kartonik z okienkiem i folia okalająca czekoladę to wypisz wymaluj motyw z Nussbeisera, który mi akurat średnio się podoba, bo nigdy po odpakowaniu czekolady nie umiem jej ładnie zapakować do środka.* Zupełnie jak z wkładaniem kartki w koszulkę, jak to niby zrobić bez pogięcia jej?! Dla mnie niewykonalne, jedyne, co moje palce potrafią, to stukać w klawiaturę.
*jedyne wyjście to zjeść całą na raz buehehehehe


Tabliczka podzielona jest na sześć cienkich pasków: moim skromnym zdaniem lepiej sprawdziłoby się pięć grubszych. Dobrze, że migdały dodają objętości, bo bez nich byłoby zbyt płasko i biednie. Chropowata kratka zdobiąca wierzch kostek sprawia, że pewniej trzyma się je w dłoni. Dzięki temu możemy je wziąć ze sobą na niebezpieczny górski szlak, przebieżkę po pustyni czy nawet spływ kajakowy. Przypadek, czy przemyślany chwyt marketingowy?

Pora na test zapachu: jedno niuchnięcie, drugie niuchnięcie i oto wnioski: będzie smacznie, to na pewno, choć aromat orzechów mógłby być mocniejszy. Już jogurtowa Desella, którą jadłam dzień wcześniej, pachniała bardziej orzechowo. Na szczęście nie ma tego złego i Magnetic pachnie słodko-kakaowo, wręcz łudząco podobnie do Ritter Sport'a.

Smakuje prawie tak samo jak pachnie, choć porównanie do RS byłoby już lekko naciągane. Po pierwsze - jest słodko i to bardzo. Mimo, że na całą tabliczkę przypada mniej cukru, niż standardowo mleczne zawierają, to te 41g aż szczypie w gardło i to od pierwszej kostki. Warto jednak przetrwać tą falę słodyczy, bo później do głosu dochodzi kakao: Puchatkowe, delikatne, idealne dla dzieci i słodyczocholików. W pierwszej chwili zajechało mi czekoladopodobnym wyrobem w stylu figurek św.Mikołaja, jednak z czasem owo skojarzenie odeszło. Było prosto, słodko i smacznie.


A co migdały mają do powiedzenia? A całkiem sporo, bo i spora jest ich ilość: natrafić na kawałek czekolady bez orzecha jest praktycznie niemożliwe. A płacimy za to tylko 4zł! To naprawdę świetna sprawa, zwłaszcza patrząc na w.w, "Luksusową" tabliczkę Wedla, w której migdałów jest tyle, co kot napłakał, a cena nieporównywalnie wyższa. Tutaj nie ma mowy o ściemie, orzechy stanowią ponad 1/4 tabliczki i są po prostu genialne: chrupkie (najbardziej ze wszystkich, które spotkałam dotąd w czekoladach) i najwyraźniej mocno podprażone, bo z niektórych aż poodpadały łupinki. Świeże, migdałowe tak jak migdały powinny być, dla wielbicieli - idealne. 

Całość była dobrze zgrana i bardzo smaczna, ale, mimo wszystko - za słodka. Psioczyć specjalnie nie będę, bo za tę cenę lepszego wyboru nie ma (chyba że RS, ale on jeszcze przede mną). Komukolwiek uda się ją spotkać - niech bierze!
Ocena: 8/10 (myślę, że gdyby to były laskowe, dałabym 7, ale kaman, tyle migdałów..)
Cena: 3,99zł 

poniedziałek, 26 października 2015

Lindt Excellence, Dark Assortment

Jakiż ciekawy był wczorajszy wieczór. Zamiast uczyć się do x przedmiotów i robić rzeczy względnie pożyteczne, albo zwyczajnie siedzieć w łóżku i czytać cegłowatego HP and the goblet of fire, ja w panice patrzyłam na moją słodyczową szufladę, w której zostały jedynie mini Princesse i wedlowski Czekowafer. Rezultat tej obserwacji był oczywiście taki, że wskoczyłam na rower i udałam się do starej dobrej Almy, w poszukiwaniu produktów do testowania. I tak los chciał, że wzięłam nowe, pancerne zapięcie, które miało chronić mój bicykl przed bezwzględnymi złodziejami. Super, zaje*iście, szkoda tylko że raz zamknięte nie chciało się już otworzyć. Mimo pomocy osób trzecich do akcji musiał wkroczyć mój tata, który przywiózł ze sobą (też na rowerze) uroczą, ręczną piłę; I tak żeśmy piłowali moje cyber-mocne zapięcie (cholerstwo miało w środku stalową linkę) a potem jak gdyby nigdy nic, odjechaliśmy spod Promenady do domu. Doprawdy świetna przygoda, po całym zdarzeniu byłam tak zła, że musiałam chciałam doładować się czymś słodkim. Ale coby cukru na noc zbytnio nie żreć, zebrałam się i dokończyłam test mini Lindt'ów w odcieniu Dark. Efekty widzicie poniżej, zapraszam do zapoznania się z wszystkimi czterema smakami.
~ ~ ~

Licząc na chociaż odrobinę słodyczy, zaczęłam od wersji której istnienie przechodzi(ło) moje ludzkie pojęcie - Lindt, deserowa z pomarańczą.


Odwijam jednocześnie uroczy i elegancki papierek, biorę pożądny "niuch": przez aromat czekolady przebija się kwaśna woń skórki pomarańczowej.. Ugh, czemu ja to robię?!


Kosteczka rozpuszcza się gładko, mm, Lindt.. Tak jak lubię. Od pierwszej chwili czuję kakao idące w parze ze słodyczą; w parze, ale jakby trochę z przodu. Niby kroczą razem, ale to kakao ma dłuższe nogi i wyprzedza ślamazarowaty cukier, któremu nawet nie może być smutno, skoro jest taki słodki. Równoległym torem podąża wyraziście pomarańczowy, trochę 'galaretkowy' smak. Na szczęście nie czuć w nim typowej dla skórki pomarańczy goryczki, która jest skaraniem boskim, dżumą i tyfusem w jednym.
Po dłuższym ciumkaniu dochodzę do wniosku, że jednak cała czekolad(k)a jest przesiąknięta aromatem pomarańczy, a że jej smak kojarzy mi się z galaretką, sytuacja zdaje się podobna do malinowo-malinowej Studentskiej. Tak jest, ale trzeba tu pamiętać o różnicy w jakości i wykonaniu. Lindt jest absolutnie smakowity, nie ma tu mowy o sztuczności czy plastiku. Podkreślam to jeszcze raz: Lindt jest lepszy, ale dostanie ocenę niższą o pół punktu, co wynika zwyczajnie z moich smakowych preferencji. Jednak nigdy nie pokocham pomarańczy w czekoladzie.
Ocena: 7,5/10


Następnie Lindt with a touch of sea salt, którego wersję z dodatkiem karmelu już jadłam (na pewno kiedyś się pojawi). Spodziewałam się czegoś bardzo podobnego, jednak jak zwykle wyszło inaczej.


Czy sól ma zapach? Pytam poważnie - mam wrażenie, że ją czuję, ale nie wiem, czy to w ogóle jest możliwe. Będę wdzięczna za oświecenie mnie.


Kakao równie wyraziste jak w wersji Orange, a może nawet mocniejsze. Równie zrównoważona jest też słodycz, czyli słodko, ale bez przesady. Mniam.
Sól, w przeciwieństwie do wcześniej recenzowanej Vanini, jest rozsiana równomiernie po całej kostce, pokruszona na yyy okruszki. Czuć je pod językiem, okazjonalnie trafi się taki co chrupnie. Przyprawa ta komponuje się tu idealnie, dla mnie to dodatkowe źródło endorfin. Jednocześnie mam wrażenie, jakby do samej czekoladowej masy (jakoś brzydko to brzmi :P) sypnięto takiej soli z solniczki i przeniknęła ona smakiem całość. Nawet nie mając kryształków solnych pod zębami, czuję słoność. Osobiście obeszłabym się bez tego, wolałabym większy kontrast między smakiem słodkim a słonym.
Nie wiem czy między miniaturką a pełnowymiarową tabliczką jest jakaś różnica, ale na pewno ten Lindt nie zachwycił mnie równie mocno co wersja z karmelem. Raczej po nią nie sięgnę ponownie, choć i tak stoi w moim rankingu dość wysoko.
Ocena: 8/10


Kolejna kostka, kolejny powód do zadumy. Lindt 85% - zaznaczam. że jest to opinia człowieka niezaznajomionego z takimi procentami (hehs), stąd porównania nie mam żadnego, idę na totalny żywioł.


Zapach jest taki surowy, kwaskowo-metaliczny. Czuć, że nie mamy do czynienia z deserówką, o nie.


Czekolada chrupie jak ta lala. Jest bardzo mętna, mulista, momentalnie wysusza buzię od środka. Jakby kakao w niej zawarte błyskawicznie pochłaniało wszelką wilgoć. Nie potrafię stwierdzić, czy czuję gorycz czy kwasek. Trochę jakby oba te smaki zlewały się w jedno. Na początku myślałam, że przypomina mi kawę, ale to jeszcze co innego.Na słodycz właściwie nie ma tu miejsca, a przynajmniej takie mam wrażenie, że wszelkie złudzenie słodkiego smaku to.. No właśnie, złudzenie. Sugestia?


Z pewnością nie jest to czekolada dla każdego, a przynajmniej nie dla mnie. Smakowała mi, ale jako eksperyment, nie sięgnęłabym po nią nawet w razie ochoty na coś wytrawniejszego. 70% wydaje mi się idealne, 85 to już za dużo. Wielbicielom jak najbardziej polecam.
Ocena: 7/10


Tak lekko spoilerując, przechodzimy do ostatniej, tym razem 70-cio procentowej małej czarnej.


Pachnie słodko-kwaśnawo, mam wrażenie, że podobnie do pomarańczowej. Trochę mnie to zdziwiło, w końcu sporo procent je dzieli, ale możliwe, że po aromacie 85% mój nos płatał mi figle.


Biorę gryz, znowu: trzaska, aż miło. Do akcji wchodzą już lekko zmęczone ślinianki, jednak tutaj na szczęście nie ma już tej mulistości, tego zaklejania buzi, współczynnik samodzielnego rozpuszczania jest na przyzwoitym poziomie. W przeciwieństwie do poprzedniczki, na pierwszy plan wysunęła się goryczka, a po niej delikatny, owocowy kwasek. Żaden smak nie jest zbyt intensywny, albo raczej - żaden się nie narzuca. Całość zwieńczała delikatna słodycz, którą zarejsetrowałam z ulgą i radością. Wytrawność, szlachetność, słodycz - wszystkie razem tworzą tu harmonijną całość. Z chęcią sięgnę po pełnowymiarową wersję tego produktu.
Ocena: 8,75/10
~ ~ ~

No i tak dotarliśmy do końca paczki (znaczy czekoladek było 16 sztuk, ofc nie zjadłam wszystkich na raz.. mwahaha), mam nadzieję, że się nie zanudziliście. W najbliższym czasie zapewne pojawią się kolejne miniaturki, ale że to jestem ja i moje ogarnięcie, to nie jestem pewna kiedy. Miłego wieczoru życzę.

sobota, 24 października 2015

Milka, Collage - caramel, biscuit & chocolate drops

Moje wewnętrzne pragnienie estetyki daje o sobie znać bardzo rzadko. Nie jestem człowiekiem patrzącym na detale, ładne opakowania rzadko mnie przyciągają (co innego napis NEW, Nowość, Limited edition.. :P). Kiedyś myślałam o prowadzeniu śniadaniowego bloga, jednak doszłam do wniosku, że moje miseczkowe śniadania częściej wyglądają jak kupa kolorowego pawia, niż coś godnego sfotografowania. Dzisiejszą Milkę  kupiłam pod wpływem zachwytu, jaki wywołały u mnie jej śliczne kosteczki, skrzętnie obfotografowane przez Olgę. Nigdy nie byłam hejterem tej firmy, choć jej wielką fanką też się nie nazwę. Jednak w przeciwieństwie do paskudnych nadziewańców Wedla, na które jestem raczej cięta, żadna fioletowa krowa nie jest mi straszna - ot, najwyżej będzie za słodko/tłusto, ale na prawdziwie niesmaczną, milkową tabliczkę jeszcze nie trafiłam.
Bez uprzedzeń i bez specjalnych oczekiwań zasiadłam do degustacji Milki Collage.



Kosteczki, jak mówiłam: prześliczne, są grubsze niż te standardowe, na dole mają cienką warstwę czekolady, dalej - całkiem pokaźną ilość nadzienia, potem znowu czekolada (tym razem jest jej o wiele więcej) i na koniec oczywiście dodatki w postaci kawałków karmelu, ciasteczek i ciemnych (kakaowych?) kropelek. Żeby uczynić recenzję bardziej precyzyjną, spróbowałam każdego elementu z osobna, babrząc się przy tym niesamowicie.

Na pierwszy ogień poszła sama czekolada, która pachnie tak milkowo, jak tylko Milka pachnieć może. Nie wyczułam żadnych innych nut, nic świadczącego o tym, że w środku kryje się kakaowe nadzienie. Dodatkowo cykając jej zdjęcia doszłam do wniosku, że błyszczy się jak kawałek plastiku - mniam, aż chce się jeść!
Trochę narzekam, ale proszę o nie trzaskanie drzwiami, bo czekolada nie jest taka zła. Na początek: nie pozbawiona tłuszczu mleczność. Dalej, zbliżająca się do granicy tolerancji słodycz. Następnie fakt, że Milka topi się z prędkością światła, co akurat jest dla mnie jej niepodważalnym plusem. Gdyby, na litość boską, dano do niej więcej kakao, byłaby dla mnie blisko ideału. Bo pomimo, że wdrażam się powoli w świat ekskluzywnych i 'bogatszych' czekolad, dziecięce smaki pozostają dziecięcymi smakami, a portfel nie napełnia się w magiczny sposób. Gdybym spała na pieniądzach zamówiłabym po jednej sztuce wszystkich smaków Zottera, Menako, Manufaktur Czekolady i innych producentów. Chcę, ale nie mogę, więc Milko droga, bądź ty bardziej kakaowa!

Po warstwie czekolady zabrałam się za wyłuskiwanie dodatków, czego normalnie bym nie robiła, ale recenzja recenzją, rozłóżmy tę dziecinę na części pierwsze.


Na początek karmelki, których jest chyba najmniej, co na początku uznałam za zaletę. Smakują jak nie najlepszej jakości krówki, trochę podobnie do Werthers'ów, albo raczej: do ich podróbek. Krusząco-gumowe i raczej denerwujące.
Dalej - kawałki ciasteczek, które zazwyczaj bardzo w czekoladach cenię. To super pomysł gdy mamy ochotę na jedno i drugie, a dla mnie 100-gramowa tabliczka zawsze wygra z paroma sztukami ciastek.. A szczególnie takich, jakie serwuje nam Milka Collage: blade, proszkowe, jakby niedopieczone? Tłusto-mączne, jak najtańszy, marketowy wyrób. Niby słodkie, ale przy tym gorzkawe, w najgorszym tego słowa znaczeniu.
Czekoladowe kropelki są, jedzone pojedynczo, najlepsze z tego zestawienia. Ich kolor, ciemniejszy od tabliczki, sugeruje nam większą zawartość kakao i.. faktycznie tak jest. Spodziewałam się raczej bezsmakowych, słodkich ulepków. Warto zjeść parę na raz żeby dokładniej poczuć ich smak, choć zeskrobywanie ich z czekolady to zajęcie równie przyjemne, co zbieranie kłaków ze swetra.


I wreszcie nadzienie: kryjące się między dwoma warstwami czekolady, jest od niej, na pierwszy rzut oka, nie do odróżnienia. Próbowałam je uchwycić na zdjęciu, jednak za żadne skarby nie mogłam złapać ostrości. Jest na pewno miększe, choć jednocześnie zbite. Baaardzo tłuste. Bar-dzo-tłu-ste. Nie wiem czy tylko za sprawą konsystencji, ale przypomina mi środek z Lindtor'ów. Czy to nadzienie jest kakaowe? Wg. mnie to nadużycie, jest po prostu.. Tłustawo-czekoladowe. Niestety, z jego (?) powodu, zaraz po cukrze, w składzie występuje olej palmowy. Przez to też rozpływa się w ustach i kurczę, jest dobre, ale to naprawdę skrajna przyjemność, taka, kiedy wyraźnie czujemy, że jemy mieszaninę tłuszczu i węgli. Przy pierwszym i drugim rządku byłam niemalże zachwycona, jednak z czasem, gdy ochota na słodkie została zaspokojona, robiło się za tłusto i mdło.

W tym momencie pomagają wcześniej wzgardzone dodatki, a w szczególności ciasteczka, które do tej względnie maślanej konsystencji wniosły nie tyle chrupiący, co chrzęszczący i zajmujący element, na tamten moment - bardzo pożądany. Karmelki, jak się okazało, pasowały do czekolady lepiej niż się spodziewałam i nawet żałowałam, że nie było ich więcej. Tak jak myślałam, ta tabliczka lepiej smakuje jako całość.

Milka Collage ma swoje plusy i minusy. Zasłodziła mnie i trochę zatłuściła, dostarczyła dziecięcej przyjemności jak Chips Ahoy, jednak zdecydowanie mniej. Czułam po niej niedosyt kakao i czegoś wyrazistszego w smaku, ale i tak degustację uważam za udaną i kupna nie żałuję.
Ocena: 7/10
Cena: 3,29zł

wtorek, 20 października 2015

Goplana, mleczna z orzeszkami

A dziś zacznę zupełnie offtopowo: poleciłby mi ktoś dobry serial? Wciągający, poruszający etc. etc. Z tych popularnych lub też mniej, byle nie sitcom czy zupełne starocie pokroju Słonecznego Patrolu; Jestem serialowym laikiem, obejrzałam do tej pory dosłownie ze trzy serie i w oczekiwaniu na nowe odcinki zerknęłabym na coś jeszcze.
Z góry dzięki, a teraz zapraszam siebie i was na moje pierwsze spotkanie z Goplaną.
~ ~ ~


Oto ona, tabliczka leżąca na samym dole czekoladowej półki; jej receptura owiana jest tajemnicą, a o jej smaku krążą legendy. Długo się zbierałam do kupna tego cudeńka (?), aż w końcu natrafiłam na wersję z orzechami i wiedziałam, że dłużej zwlekać nie będę. W końcu jak tu nazywać się jakimkolwiek testerem czekolady i próbować coraz to dziwniejszych tabliczek, a nie znać rodzimej, klasycznej Goplany?

Na początku chcę się poskarżyć, że według mnie plastikowe to opakowanie, choć - teoretycznie - identyczne jak wedlowskie czy milki, jest jakieś takie tandetne. Jakby złej jakości? Złej jakości plastik, taa. Nieważne, rozprawiłam się z nim dość szybko, by jak najprędzej dostać się do pięknej, stu-gramowej nie grzeszącej wyglądem, perfidnie pozbawionej 10-ciu gram tabliczki. Powinnam się na ten fakt wkurzyć, ale czemu tego nie zrobię, dowiecie się później.
Zastanawiając się, czy w ogóle mam ochotę na mleczną czekoladę postanowiłam ją powąchać i.. wowowow, co się dzieje. Pachnie naprawdę intensywnie, jednak nie mlekiem czy kakao, a Michałkami i truflą. Z zawiązanymi oczami w życiu bym nie odgadła, że mam przed sobą tabliczkę Goplany. Stawiałabym na praliny średniej jakości, lekko okraszone alkoholem.



W konsystencji niczym szczególnym się nie wyróżnia, trochę tłusta, ale nie powiedziałabym, żeby topiła się tak wspaniale jak Milka. Jednocześnie uważam, że była trochę ziarnista i może nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie pewien.. czynnik, który czyni tą czekoladę wyjątkową. O co mi chodzi?

Już mówię. Czytając recenzje Goplany na najróżniejszych blogach często spotykałam się z twierdzeniem, że ma w sobie pewien specyficzny posmak, często porównywany do aromatu migdałowego. Ja tych konkretnie orzechów nie czułam, za to wyraźnie był to smak zbliżony do czegoś  nie tyle alkoholowego, co sfermentowanego. Smaczek pralin na wagę, trufli.. Michałków?


Po paru następnych gryzach moje odczucia się sprecyzowały: tak, oto orzechy zmielone na pył, zmieszane z mlekiem i kroplą esencji truflowej. To była właśnie ta ziarnistość: nie sproszkowane kakao, a orzechy właśnie. Totalny odlot, któremu jednak blisko było do plastiku i tandety.


Kawałki arachidów znajdują się tutaj także w całości (dobra, raczej w połówkach), ale z uwagi na smak czekolady czuć je bardziej pod zębami, niż faktycznie na języku i kubkach smakowych. Jak są, to fajnie, przynajmniej urozmaicają konsystencję. I wygląd przy okazji też.

Tu kończy się ta część tekstu, który napisałam jedząc czekoladę tuż po obiedzie. A teraz przyznam się do czegoś, za co powinno mi być haniebnie wstyd; Po zjedzeniu wyznaczonej połowy próbowałam sklecić rozbiegane myśli w recenzję i tak wyszło że sięgnęłam po następną kostkę.. I następną..
I zjadłam CAŁĄ tabliczkę.


Całą, calusieńką. Całe 100 90g (huehu, teraz widzicie tą zaletę) czekolady. Ostatnim razem zrobiłam to ponad rok temu, zanim zaczęłam się odchudzać, zanim totalnie zmieniłam swoje myślenie i podejście do odżywiania. Przez drogę od jednego kawałeczka gorzkiej, do pierwszego batonika (Kinder Pingui), aż po pierwsze, samodzielne pół tabliczki (Lindt Caramel & Sea Salt)... A dzisiaj zjadłam całą: zwykłą, polską Goplanę. To dla mnie tak dziwne i odjechane, że aż nie jest mi głupio z tego powodu (a powinno). Z tego wszystkiego nie wiem jaką ocenę powinnam wystawić. Przeklinać tą czekoladę po wieki i, przepraszając biodra, dać 1? Czy dalej siedzieć z głupkowatym uśmiechem na twarzy i sypnąć dziesiątkę? Nie, ani to ani to. Idąc za głosem rozsądku przetransportuję swoje cztery litery na rowerek, a Goplana dostaje:
Ocena: 7/10 + Order Wesołego Pingwina (mówię wam, to nie byle co)
Cena: 2,80zł



piątek, 16 października 2015

Ritter Sport, White Whole Hazelnuts

Oficjalnie wygrzebałam najstarszą czekoladę z mojej kolekcji, bowiem ta Ritterka była ze mną jeszcze na wakacyjnym wyjeździe w górach; Oczywiście nakupowałam wtedy tyle słodyczy, że w końcu nie było kiedy jej zjeść. Po powrocie do domu zwyczajowo wrzuciłam ją do szuflady, a że meble mam koloru kremowego, zakamuflowała się skubana całkiem nieźle.
Odkopałam ją jakiś tydzień temu i tak się czaiłam, czaiłam.. Aż w końcu i na tą dziadygę przyszedł czas.
~ ~ ~
Nie wiem czy już o tym wspominałam, ale nie lubię kształtu i grubości Ritterowych kostek. Małe to i grube jak dzieci, zupełnie nie wpasowuje się w mój gust. Z tego powodu rzadko kupuję te czekolady, jednak zdarzają się takie smaki, których odpowiedników nie znalazłam u innych producentów albo są one trudno dostępne. Własnie tak przestawia się sprawa z Whole Hazelnut - mogłabym co prawda kupić Nussbeissera, ale nie za często widuję go w wersji białej; zresztą nie mam dużego zaufania do wyrobów firmy Alpen Gold.
Poza tym za Ritter Sportem przemawiała też bardzo pozytywna recenzja czoko. Nie było wyjścia, musiałam tę czekoladę mieć!


W przeciwieństwie do ostatnio opisywanej Heidi ta tabliczka, choć po stażu patrząc - najstarsza, ma termin do marca 16-go roku. Zdziwiło mnie więc, gdy po otwarciu opakowania zobaczyłam, że parę orzechów wystających z czekolady jest czarnych. Dopiero po chwili, w wyniku działania zaawansowanych procesów myślowych mózg podsunął mi tezę, że to najzwyczajniej w świecie orzechowe łupinki. Odetchnęłam i wzięłam tabliczkę do ręki - zaczęła się sypać i kruszyć. Co jak to, przecież jest jeszcze dobra! Zaczęła chwytać mnie paranoja; Czego oczekiwałam po tabliczce, którą niejednokrotnie wrzucałam i wyrzucałam z plecaka i walizki? Ech, co poradzę, po prostu tak bardzo chciałam żeby okazała się dobra!

Pomimo wcześniejszych wątpliwości Ritterka zaskoczyła mnie pozytywnie już przy teście zapachu: był to intensywny aromat orzechów laskowych skąpanych w słodkiej, doprawionej wanilią śmietance. Teoretycznie nie powinnam się spodziewać niczego innego, ale serio nie sądziłam, że będzie pachnieć ładniej niż niejedna mleczna czekolada!


Konsumpcję zaczęłam z grubej rury, bo od dużego, ciemnego orzecha. Był dokładnie taki, jaki powinien być - aromatyczny i chrupiący. Ba, wszystkie takie były, a (jak widzicie) przy tej tabliczce nie ma mowy o orzechowym deficycie: praktycznie na każdą kosteczkę przypada jeden, czasem dwa.


Powściągając konie szaleństwa i chochliki w oczach wyszukałam i odgryzłam kawałek samej czekolady. Jest słodka, to po pierwsze; Po drugie, zdecydowanie brakuje jej gładkości - może nie kruszy się przesadnie (jak ciastka czy wafelki :P), ale trochę dobrego, śmietankowego tłuszczu by się jej przydało. Dziwnie mi to mówić przy białej czekoladzie, ale tak właśnie jest.
Poza tym czułam w niej delikatny posmak śmietanki i równie delikatną wanilię - "delikatna" to w ogóle dobre określenie dla tej czekolady. I "słodka", choć ta cecha przybiera na sile dopiero w okolicy drugiego rządka.


Z walorów smakowych to by było na tyle, za to w strukturze wyróżniały się jeszcze (oprócz orzechów) ryżowe chrupki - takie tam chrupacze, z których obecności się cieszę, bo chrupać lubię.

Przyznam szczerze, że kupując tą tabliczkę kierowałam się tylko i wyłącznie opinią ludzi internetu. Nawet przez chwilę nie pomyślałam, że biała czekolada i orzechy mogą stworzyć smaczny, warty polecenia duet. Rzeczywistość przerosła moje najśmielsze oczekiwania, bowiem ta Ritterka, nie mając ani super składu ani oryginalnych składników, w 100% wpisuje się w moje gusta. Z tego powodu nie umiem zbyt 'obiektywnie' jej ocenić (inna sprawa, że coś takiego jak obiektywna ocena nie istnieje).. I nawet nie będę próbować. Praise the lord Ritter Sport!
Ocena: 9/10 (-1 za formę i gładkość)
Cena: 4,99zł


czwartek, 15 października 2015

Heidi WinterVenture, Apple & Cinnamon

Jako że obecnie panuje pogoda iście zimowa, to i takową Heidi dzisiaj opiszę. Co prawda jest to limitka, która była dostępna w sprzedaży rok/dwa lata temu, jednak od czego są bazarki i stragany z tanimi słodyczami; Tę tabliczkę z datą ważności 12/10/2015 kupiłam za równe 2zł. Miałam pewne wątpliwości co do warunków, w jakich była przechowywana, no ale kaman, za taką cenę ciężko się nie skusić.

Na początku też chcę zaznaczyć, że z powodu mojego gapiostwa czekoladę otworzyłam dzień po terminie. Osobiście nie uważam, żeby miało to jakiekolwiek znaczenie (patrząc na to że i tak jest sprzed roku :P), ale w razie czego informuję.


Opakowanie zimowej Heidi jest płaściutkie i eleganckie. Grafika na opakowaniu jest śliczna, taka.. ciepła, podoba mi się o wiele bardziej niż minimalistyczne Lindt'owskie wzory (szczególnie z serii Excellence).
Wydobywszy tabliczkę zauważyłam, że wzór kosteczek - napis "Heidi" i jakiś fikuśny kwiatek - odbił się na okalającym je sreberku: niby nic, ale ucieszyło moje spaczone oczy.


Odwinęłam pierwszy rządek i nieznacznie przybliżyłam do niego twarz - i buuum, z miejsca uderzył we mnie mix zapachów: suszonych jabłek, przyprawy do piernika... To był owocowy sad i świąteczne wypieki w jednym! Całe szczęście, że pomimo choroby nos pozostał sprawny, bo samo wąchanie tej czekolady było rozkoszą.
No właśnie, czekolady, a czekoladą ona nie pachniała. Jabłka, jabłka i jeszcze raz jabłka - po takim wstępie sprawdziłam ich udział w składzie. Występują tam dwukrotnie: raz w postaci suszonych, karmelizowanych kawałków ( ) a potem jako aromat/olejek.


Jako że ślinianki pracowały już ze zdwojoną mocą, czym prędzej wgryzłam się w cienką, czekoladową taflę. Chociaż nie, trafniej będzie powiedzieć: taflę cynamonową! Ooo tak, tej wspaniałej przyprawy nie można pomylić z inną. Smak cynamonu jest intensywny, ale nie przytłaczający. Oprócz niego czuć, oczywiście, jabłka. I tak sobie myślę, że hojnie polano tego olejku, bo suszone owocowe cząstki, choć bardzo smaczne, są tylko dodatkiem w ilości symbolicznej. Smakują jak typowe, jabłkowe chipsy (czyli wspaniale).

O wiele więcej jest za to ryżowych chrupek. Smaku własnego nie mają, ale za to przyjemnie chrupią i wywołują złudne uczucie jedzenia szarlotkowo-czekoladowego ciastka. Geniusz, naprawdę.

(Preparowanego ryżu jest naprawdę sporo, ale, oczywiście, na zdjęciu tego nie widać.. Lepszego nie mam, bo wszystkie inne rozmazane, a na jedno władował się kot :'))

No właśnie, piszę ja i piszę, a o czekoladzie jako czekoladzie jeszcze nic nie powiedziałam. Prawda jest taka, że to najmniej czekoladowa czekolada jaką jadłam. To raczej szarlotka, szczodrze posypana cynamonem. Kakao właściwie nie dochodzi do głosu; trzyma się z boku - to prawda, ale przed szereg nie wychodzi. Trochę szkoda, bo kakaowy kop wyszedłby tej tabliczce na zdrowie.

Drugim i ostatnim minusem Heidi jest, niestety, jej konsystencja, czuć, że czekolada swoje przeleżała. Praktycznie się nie rozpuszcza, jest mocno proszkowa i dość oporna w jedzeniu. Z tego powodu nie mogę przyznać jej maks. punktów. Nie dam też 9 ani 8,5, z uwagi na niewystarczającą ilość 'czekolady w czekoladzie'. Myślę, że dostanie ode mnie 8, bo jedzenie jej było prawdziwą przyjemnością, choć nie do powtórki każdego dnia.
Ocena: 8/10
Cena: 2zł huehuehue

Macie tak czasem, że choć siedzicie nad postem (dosłownie) godzinami, to i tak ciągle wam coś w nim nie pasuje? Ja właśnie pobiłam swój rekord siedząc nad tekstem trzy dni.. Ach Heidi Heidi..

poniedziałek, 12 października 2015

Nestle, Princessa kawowa i karmelowa

Oryginalny wstęp.. Oryginalny wstęp.. Oryg
Walić to, czemu jest TAK ZIMNO ja się pytam?! Ledwie zaczęła się kalendarzowa jesień, a ja już wyciągam zimowe kurtki. I nawet jeśli opatulę się nimi jak mumia, to i tak potem strzeli mi do głowy wspaniały pomysł pokroju "hej, może jak pobiegnę na ten autobus to zdążę?". Oczywiście mi się nie udaje i potem idę i charkam jak stary dziad. Tak, światły umysł to podstawa.
~ ~ ~
Tymczasem w Biedronce ku mojej wielkiej radości pojawiły się Princessy na wagę. Mam opory przed kupowaniem ich (i ogólnie batoników) w dużym formacie, za to wizja miniaturek których mogę wziąć po jednej z każdego smaku.. Działa na mnie jak płachta na byka. Wzięłam jednak po dwie sztuki ze wszystkich wariantów: kawowej, karmelowej i śmietankowej. Tej ostatniej opisywać nie będę, bo.. Nie wiem, rozczarowała mnie i nie miałabym za dużo do powiedzenia o niej. Zachęcam za to do zapoznania się z dwoma innymi smakami.

Princessa kawowa

Ledwie rozchyliłam miniaturowe opakowanie i z miejsca poczułam intensywny zapach Princessy. Jest konkretnie kawowy, ale nie naturalno-kawowy, a kawowo-słodyczowy. Takie skoncentrowane Kopiko. 


Cieniutka, jasnobrązowa polewa podobnie ma mocny, sztuczno-kawowy aromat. Że sztuczny to niby niedobrze, ale przynajmniej jesteśmy pewni, jaki smak wafla kupiliśmy (co nie zawsze jest takie oczywiste). Zamiast niej spodziewałam się zwykłej, mlecznej czekolady, więc zdziwiło mnie, jak bardzo przesiąknęła kawowym smakiem. Idąc tym tropem próbując nadzienia byłam przygotowana na prawdziwego kopa, a tu.. Konsternacja, jedyne co czuję, to słodycz. Wygrzebawszy opakowanie spomiędzy poduszek, czytam: "Wafelek przekładany kremem o smaku kawowym oblany polewą kakaową". Nie wiem co producenci wyprawiali tworząc ten opis, ale wg. mnie jest kompletnie na odwrót. 


Krem jest tłusty i bardzo proszkowaty jednocześnie. Ciężko oddzielić do od wafelka, który notabene nie wnosi za wiele do smaki; jest chrupki i raczej neutralny. Nawet gdy udało mi się rozdzielić oba elementy, nie byłam w stanie stwierdzić, na ile kawowe jest nadzienie - główne skrzypce grała mimo wszystko polewa, a środek jedynie podkręcał słodycz.

Całość zadziwiająco mi smakowała, a przecież nie zaliczam się do fanów kawowych słodyczy (tym bardziej wafli). Sama siebie nie rozumiem, ale mam ochotę wrócić po więcej! I tak pewnie uczynię, jednak przedtem zaproszę was na drugi smak.
Ocena: 8/10
Cena: na wagę, niestety nie pamiętam po ile.

EDIT
Jako że Biedronka znowu wypuściła owe miniaturki, z wielką radością zakupiłam parę kawowych sztuk. No i cóż, o ile utrzymuję opinię o zamianie miejscami nadzienia i polewy, o tyle szału takiego jak za pierwszym razem nie było. Co więcej: środek Princessy wydał mi się okropnie sztuczny i, uściślając, w tej sztuczności niesmaczny. Ocenę drastycznie obniżam, aż strach jakbym odebrała teraz karmel.
Ocena: 5/10

Princessa karmelowa

Zapach Princessy karmelowej to bardzo fajne połączenie deserowej czekolady i toffi. Od razu skojarzył mi się z cukierkami typo Toffino czy Werther's Chocolate Caramels.


Polewa jest całkiem niezła. Odpowiednio (jak na deserówkę) słodko-gorzka, nawet udało mi się poczuć smak kakao (hurra!). Mam wrażenie, że jest mniej tłusta niż w wariancie kawowym, ale nie stwierdzę tego na 100%, bo jest jej jak zwykle za mało (Serio, to taki problem polać tego więcej?).


Narzekam sobie na grubość czekolady, a to nadzienia jest tyle co kot napłakał. Ledwie je widzę, praktycznie stapia się z waflem w jedno. Nie mówię, że ma być neonowo-pomarańczowe czy coś, ale bez przesady. Zeskrobuję je i ze wszystkich sił próbuję poczuć smak, ale nachodzą mnie zaledwie jego sugestie, gdzieś tam, z tyłu głowy (języka?). Dość zaskakujące zresztą, bo zamiast karmelowej (lub po prostu cukrowej) słodyczy poczułam.. słoność. Nie wiem, może zgłupiałam, ale tak właśnie było. Dopiero po zgryzieniu wszystkich warstw naraz (bez polewy) znalazłam coś na podobieństwo karmelu. Nazwałabym to jednak POsmakiem, który zostaje po jedzeniu na języku i wargach. Słabo.

Fakt, że ta Princessa nie umywa się do kawowej koleżanki, zaskoczył mnie nawet bardziej niż trochę. Dobrze, że kupiłam ją w wersji mini, bo z większą gramaturą mogłabym mieć problem. A tak to zjadłam bez żalu i przynajmniej wiem, że karmelowe batony to raczej nie moja bajka.
Ocena: 6/10
Cena: j.w

Życzę wam wszystkim odnalezienia w głębi duszy ciepła, które rozgrzeje was w te październikowe noce i poranki. Ja go jeszcze nie znalazłam, za to mam chodzący termofor w postaci kota - też ujdzie.

piątek, 9 października 2015

Wedel, Jedyna

Uwaga scenka rodzajowa: przerwa w szkole, godzina 14:30, morale podupadłe po wcześniejszej lekcji historii. Parę osobników płci żeńskiej siedzi na korytarzu i narzeka na cały otaczający je świat. W pewnym momencie jedna z nich wyciąga czekoladę - kosteczka na poprawę humoru, kto by się oparł? Stado rzuca się na nią z radością, jedynie pewna żółta kaczka zerka na opakowanie raczej sceptycznie - Wedel. No nie ma cudów, Lindt'em to się nie stanie, jak mocno by się tego nie chciało. Chwila zastanowienia; a dobra, wszystko jedno, ten dzień już gorszy nie będzie. Bierze kostkę, gryzie i.. ZARAZ chwila, co to za uczucie zadowolenia? Czy to na pewno tylko chcica na coś słodkiego? Czy to naprawdę mi smakuje?!
~ ~ ~
Kupiłam Wedlowską tabliczkę tego samego dnia, z zamiarem spróbowania jej jak tylko wrócę do domu. Skończyło się tak jak zawsze i Jedyna trafiła do szuflady, a zdecydowałam się ją otworzyć po ok. dwóch tygodniach. Nie że miałam na nią wielką ochotę - to raczej była ciekawość, chęć przekonania się, ile warta są wspomnienia z jedzenia jej w szkole.


Wygląd opakowania i wrażenie, jakie na nas wywiera ma jasno określony cel - ma być oldschoolowo, tak, żeby nasze mamy i nasi tatusiowe kupowali Jedyną i mówili: tak, to ta czekolada, zajadałem/am się nią w 85', kiedy to razem z Frankiem i Zdziśkiem.. Itd itp. Rozumiem ten zabieg, co nie zmienia faktu, że design mi się nie podoba i ani razu nie spojrzałam na Jedyną z minimalnym choć zainteresowaniem. Nie sądziłam, że tak szybko (czy raczej że w ogóle) nadejdzie dzień, gdy kupię ją sama, za własne pieniądze. Kobieta zmienną jest.


Kostka łamie się z lekkim pyknięciem (raczej nie ma mowy o trzasku), za to chrupie o wiele przyjemniej (wat?). Pachnie.. Bo ja wiem, niespecjalnie, w sensie niezbyt mocno. Ani nie zachęca, ani nie odrzuca. Biorę gryz i czekam... Czekam..
Ciumkam ją i ciumkam i stopniowo narasta we mnie zdziwienie. Jest o wiele mniej słodka, niż się spodziewałam, tylko trochę słodsza od deserowego Lindta. Jestem (prawie)pewna, że zjedzenie jej w większej ilości nie stanowiłoby dla mnie problemu. Z jednej strony jest trochę proszkowa, ale z drugiej zalepia buzię, wprawiając mnie w jeszcze większą dezorientację - jest dobra!


Nie znajduję (i zresztą nie szukam) w niej wytrawności czy surowości, o której często czytam przy np. Zotterach - czuję za to kakaową goryczkę połączoną z CZYMŚ. To coś, co sprawia, że struktura Jedynej, pomimo lekkiej proszkowatości, jest w gruncie rzeczy gładka. Nie rozpuszcza się za szybko, ale coś aksamitnego w niej jest. Powiedziałabym nawet, że tę gładkość bardziej czuć w smaku niż formie (czy to ma sens?) Co to? Nie wiem, kurde. Chociaż po zajrzeniu w skład mam tezę - tłuszcz mleczny? Nie jest to typowa dla mleka nuta, ale coś na rzeczy musi być, skoro Wedlowska gorzka go nie ma i różni się od Jedynej wręcz diametralnie. Jeśli to prawda, to bardzo się cieszę, że producenci go zastosowali, bardzo umila mi odbiór czekolady.


Najlepsze, co spotkało mnie przy degustacji Jedynej, zostawiłam na koniec. Był to moment, gdy uświadomiłam sobie, że smakuje ona jak.. brownie. Nie żartuję, to zdecydowanie był smak matczynego ciasta: czekoladowego z czekoladą i nutką soli (którą także odnalazłam w składzie!) Choć delikatna, lekko podkręcała smak kakao. Mmm, pysznie, jestem ciekawa, czy użyto jej w jeszcze jakiejś tabliczce Wedla.

Gdyby Jedyna była (naprawdę nie wierzę, że to mówię) minimalnie słodsza i trochę bardziej mleczno-bagienkowa (Olga, ten jeden raz podkradam ci tekst :D), to kupowałabym ją nie raz i okrzyknęłabym najlepszym Wedlowskim produktem (na razie wygrywa Karmelowa). Tak będę spokojnie jeść ją na raty, bo nie codziennie mam ochotę na czekoladowo-czekoladowe słodkości. Muszę jednak przyznać, że BARDZO pozytywnie mnie zaskoczyła. I cóż więcej dodać - Wedel, trzymaj tak dalej!
Ocena: 8,5/10
Cena: 3,49zł

środa, 7 października 2015

Merci - nugatowa i deserowa

Dziś wstęp nietypowy, bo Magia cukru zadała mi parę pytań w ramach LBA , za co bardzo dziękuję, pierwszy raz bawię się w coś takiego :D Ja jak to ja, muszę się rozpisać, więc jeśli nie jesteście zainteresowani - myk w dół do recenzji! 

1. Jakie było Twoje marzenie w dzieciństwie?
Nie takim wczesnym, bo gdy miałam 13 lat, moim marzeniem było zostać zawodową wrestlerką :D 
2. Dalej chcesz w zawodzie być kimś, kogo wymarzyłaś sobie jako dziecko?
Nie jestem pewna.. To było moje marzenie, ale gdy dzisiaj o tym myślę, wydaje mi się zbyt ekstremalne :P
3. Lubisz siebie taką jaką jesteś, czy chciałabyś coś zmienić?
Tak szczerze dopiero uczę się lubić siebie. Mogłabym być pewniejsza siebie i bardziej zdecydowana, ale nie mam parcia żeby kompletnie się zmieniać. 
4.  Lubisz zwierzaki? A może jakieś masz?
Mam dwa najukochańsze ( i najgłupsze i najbardziej wkurzające na świecie) koty. Prócz tego żaby w akwarium i pająki za szafą. 
5. Największa wtopa?
Niby każdy ma w życiu takie momenty, a gdy trzeba chowają się z tyłu głowy.. :P
6. Wolisz spędzać czas z przyjaciółmi, czy jesteś typem samotnika?
W moim przypadku jest to przyjaciółka/góra dwie w jednym czasie i do nich się ograniczam. Kiedyś chciałam mieć kupę znajomych, ale powoli mi to przechodzi. I coraz częściej doceniam chwile gdy jestem sama :P
7. Co jest dla Ciebie w życiu najważniejsze?
Bycie szczęśliwą. Tyle.
8. Lubisz przyrodę, czy centra handlowe?
Coś pomiędzy. Uwielbiam oddychać świeżym powietrzem, ale nie lubię narzucającej się przyrody. A w centrach handlowych zazwyczaj jest dla mnie za dużo ludzi. Chyba że są na pół puste, to spoko ;)
9. Co najczęściej robisz w wolnych chwilach?
Siedzę w internecie, czytam o sporcie i zdrowym żywieniu podjadając jednocześnie czekoladę.. Kiedy mam kasę chodzę do lumpów i tam przepadam na długie godziny.
10. Ludzie w dzisiejszych czasach patrzą w głównej mierze na wygląd, zgadzasz się z tym?
Na wygląd zwracamy największą uwagę w chwili poznania, później, stopniowo, traci on na znaczeniu - a przynajmniej powinien. Nie wierzę w 100%, że to wnętrze jest najważniejsze (w końcu na naszą opinię o innych ma wpływ także odwaga tych osób, umiejętność wypowiadania się itp.), ale na 200% nie jest to też wygląd.
11. Gdybyś mogła sama ułożyć sobie życie, zawód, wygląd, wszystko, jakby ono wyglądało? A może nie chciałabyś nic zmieniać?
W życiu chciałabym po prostu być szczęśliwa, ale nie wiem, co mogłoby mi to szczęście przynieść. Może okaże się, że za 20 lat wyląduje na Arktyce i będę świetnie się bawić jeżdżąc na niedźwiedziach polarnych? Kto wie. :D

Ja tymczasem nominuję Natalię, Karolinę, Angelikę i Monikę i Olgę. Kto zechce, niech odpowiada, pytań mam :D
1. Co wg. ciebie jest więcej warte - przyjaźń czy miłość? A może nie da się wybrać jednego?
2. Siostry/bracia czy bycie jedynakiem? Co myślisz o rodzeństwie, które się kłóci i - ogólnie - nie dogaduje?
3. Jakie masz podejście do zwierząt?
4. Czy jest coś, co chciałabyś w sobie zmienić ot tak, bez wkładania w to pracy?
5. Lubisz siebie? Jeśli tak szczerze, to co jest wg. ciebie kluczem do tego?
6. Chciałabyś wyjechać za granicę, czy raczej jesteś przywiązana do miejsca/kraju zamieszkania?
7. Lecisz na bezludną wyspę - jaką jedną osobę i rzecz zabierasz ze sobą?
8. Jestem złotą rybką, a ty właśnie mnie złapałaś - masz jedno życzenie, wal :D
~ ~ ~
Dobra, przejdźmy do części właściwej; Merci wygrzebane przez mamę z kredensu z.. nieznanego mi powodu, ale skoro już ujrzały światło dzienne (a właściwie światło lampki, stąd te wspaniałe zdjęcia), nie mogłam ich nie spróbować. Wzięłam dwa smaki, których nigdy wcześniej nie jadłam, zawsze stawiając na wersję mleczną lub z orzeszkami. 

Merci - deserowa mleczna (ki diabeł?)
Otworzyłam, powąchałam.. I poczułam coś dziwnego. To nie był zapach typowej deserówki, zalatywała plastikiem czy innym tworem. Nie jakoś mocno, ale jednak.



Odgryziony kawałek za nic nie chciał się rozpuszczać: potraktowałam go siekaczami i uczucie było takie, jakbym jadła glinę. Ok ok, trochę te Merci przeleżały w szafce, ale na pewno nie były po terminie. Taka zaklejająca masa, ni to twarda, ni to miękka. I z jeden strony była masywna, a z drugiej miałka, nijaka. Smakowała też dość nijako - trochę za słodka jak na deserową, natomiast kakao było proszkowe i jakby 'oddzielone' od części mlecznej. Nawet nie miałam ochoty jej kończyć, co z racji na rozmiar nie powinno być wyczynem.
Ocena: 5/10

Merci nugatowa
Zapach przywodzi mi na myśl Ferrero Rocher, od razu wyobraziłam sobie ich smak i spojrzałam na czekoladkę trochę przychylniej. Oby tylko nie była to złudna nadzieja jak w przypadku Lindt Hazelnut..


Najpierw warstwa czekolady - jest bardzo słodka, aż lekko szczypie w gardło. Kakao też w niej czuć, choć cukier mocno je przyćmiewa. Na szczęście nie daje żadnym plastikiem, ale nie jest też na tyle smaczna, żeby chciało się jeść ją solo. Jeśli identycznie smakuje ta z klasycznych, mlecznych Merci, to dziwię się, że tak mi kiedyś smakowały. Chociaż w sumie były to czasy, gdy herbatę słodziłam trzema łyżeczkami cukru, więc.. Nieważne. 


Środek jest mocno orzechowy, a do tego trochę gorzki, taki smak podstarzałego orzecha. Mniej słodki (na szczęście) od czekolady, w pewnym stopniu nawet równoważy jej słodycz. Odpowiednio tłustszy, ale nie jest to poziom Lindtorów. 
Z tego co piszę wynikałoby, że nie jest to czekoladka najwyższych lotów, ale prawdę mówiąc bardzo mi smakuje. Nie jest może najlepsza do rozkładania na części pierwsze i skupianiu się na każdym elemencie z osobna, ale jedząc ją jako całość - daje radę. Gdyby ktoś mógłby podarować mi bombonierkę złożoną tylko z tych czekoladek.. Nie obraziłabym się :D
Ocena: 7,75/10

A tymczasem będąc w Almie upolowałam mini czekoladki Lindta (te deserowe/gorzkie w 4 smakach) za 6zł :D Kasjerka dziwnie się na mnie patrzyła, z racji że kupowałam tylko je i puszkę Paprykarza.. Ale kto by się przejmował.

piątek, 2 października 2015

Zotter, Cherries and Almonds

Czy ktoś z was także ma wrażenie, jakby trzymał się przy życiu samą siłą woli? (tzn. tak długo jak świat tego wymaga, czyli zazwyczaj do piątku.) Bo ja zdecydowanie tak. Recenzja nadziergana, buzia rozradowana, idę padać plackiem na łóżko.
~ ~ ~
Zotter Cherries and Almonds, czyli karmelowa kuwertura z nadzieniem wiśniowo-migdałowym. Ile ja musiałam się namęczyć, żeby ją zdobyć, tym zanudzać was nie będę. Za ten cały trud wcale nie oczekiwałam od niej wiele - tylko tyle, żeby powaliła mnie na kolana. Nic więcej.


 Nad samym opakowaniem nie rozwodziłam się za bardzo, gdyż jadąc autobusem obejrzałam je ze wszystkich stron. Podobało mi się, że złotko nie jest mocno posklejane i daje się rozłożyć jak koperta, bez zbędnego rwania. W środku nie znalazłam niestety na szczęście listu od ukochanego, a małą, ciemnobeżową sztabkę. Gdy powąchałam ją z góry, poczułam.. Świąteczny piernik! Na spodzie warstwa kuwertury była cieńsza, pachniała za to bardziej karmelowo - zapach podobny do Wedlowej Karmelowej. Jaki Wedel jest każdy wie, ale akurat tamta tabliczka była bardzo udana. Siłą rzeczy udany był też zapach, daję więc piątkę z plusem i przechodzę dalej.


Pragnąc skosztować każdego elementu z osobna dobyłam nóż i niczym prawdziwy archeolog zaczęłam grzebać. Akurat z brzegu warstwa czekolady była na tyle cienka, że trudno było oddzielić ją od reszty. Trochę się naskrobałam i w końcu, stwierdzając częściowe powodzenie, zgarnęłam językiem czekoladowe strzępki. I pomimo że naprawdę było tego niewiele, z pełną świadomością stwierdzam, że tak gładziutkiego, maślanego karmelu nie czułam nigdy. Znacząco słodki, ale była to słodycz na najwyższym poziomie. Trudno mi sobie wyobrazić, jaką rozkoszą byłaby ta czekolada w wymiarze pełnej tabliczki.


W samej kuwerturze z miejsca się zakochałam, miałam ochotę tańczyć i wychwalać ją pod niebiosa, ale to było zanim spróbowałam masy migdałowej . Pomimo zapewnień Basi, obawiałam się poczuć smak marcepanu, którego nie cierpię. Zupełnie niepotrzebnie - mus zachował 100% smaku orzechów, a że czystego masła migdałowego nie jadłam, było to dla mnie zupełnie nowe doświadczenie. I chociaż różne dobre rzeczy słyszałam o Zotterze to nie sądziłam, że ta sztuka uda im się tak dobrze.

(Z cyklu: nic się przede mną nie ukryje)

Ostatnia warstwa, warstwa wiśniowa. Wiecie co? Ja wiśni nie lubię. Nie, że nie zjem - bo każdy owoc to dla mnie źródło szczęścia. Ale gdybym miała stworzyć ranking ulubionych, one stałyby na samym końcu. Czemu więc kupiłam taką, a nie inną tabliczkę? Nie wiem, na pewno nie z braku innych opcji, bo tych było sporo. Miałam jednak dobre przeczucia.. i w pełni się sprawdziły, bo warstwa wiśniowa naprawdę mi smakuje. Za bardzo tego nie rozumiem, mogę jedynie domyślać się, że wpłynął na to ich (wiśni) naturalny smak, wręcz krzyczący, że jest w pełni eko itd. Kwaskowy, jak na te owoce przystało, ale też nie przesadnie. To tak jakby wziąć wszystko, co w nich najlepsze i zamknąć w tej tabliczce. Jedyną rzeczą, do której na początku chciałam się przyczepić, to to, że ich smak zdominował, jak mi się wydawało, smak migdałów. Jednak po rozdzieleniu warstw i analizie obu z osobna zrozumiałam, że to nieprawda. W rzeczywistości dobrze się dopełniały i do końca jadłam je już razem, oddzielając jedynie (w miarę możliwości) czekoladę. I dobrze, bo po jakimś czasie odnalazłam w jej smaku odpowiednik piernikowego aromatu, który poczułam na początku - ta specyficzna nuta miała chyba coś wspólnego z cukrem trzcinowym, który, jak słyszałam, ma swój charakterystyczny posmak. Szkoda, że tak mało producentów go używa, bo efekt był naprawdę super.

(Dziergam, dziergam..)

Parę karteczek zapisanych, kawa już dawno wystygła, a po połowie tabliczki nie został ślad. Degustacja Zottera przyniosła mi wiele radości, chwilami przeradzając się w zabawę. Rozdzielanie warstw, skrobanie czekolady, raz z tej, raz z tamtej strony.. Ostatni kawałek zjadłam na raz, pozwalając mu się w pełni rozpuścić, jednocześnie robiąc podsumowanie w głowie. Doszłam do tego, że: a) potrzebuję więcej pieniędzy, bo już zaczęłam robić listę zotter'owskich must have, i 2) z racji, że przede mną jeszcze takie tabliczki jak pełnomleczna, orzechowa czy sojowa, wariant Cherries and Almonds najwyższej noty nie dostanie. Jednak na dziewiątkę w pełni zasługuje.
Ocena: 9/10
Cena: 16,80zł (Organic Corner)